|
RELACJE Z KONCERTÓW
NEW!
Skały na drodze
- moje spotkania z I. Andersonem Lata 1997-2013 - Łukasz Wąś
Spodek, Katowice, 6 maja 2000r.
Czekałem na ten dzień bardzo długo, odliczałem dni i godziny - decyzję o wyjeździe na tę muzyczną biesiadę podjąłem już w marcu. Wiedziałem, że czeka mnie coś niesamowitego i niepowtarzalnego, taki jest zresztą każdy koncert Jethro Tull. Miałem w pamięci znakomite występy zespołu w Polsce, więc niecierpliwość była tym większa. Pod salą Kurhalle Oberlaa (znajdującą się w południowej części stolicy Austrii) zjawiłem się już około godziny 17.00, a więc aż dwie i pół godziny przed rozpoczęciem koncertu. Nie wiem dlaczego tak wcześnie, to chyba była intuicja, bo już kilka minut po przybyciu spotkała mnie WIELKA niespodzianka. Na ulicy, pod budynkiem, gdzie znajduje się Kurhalle, zobaczyłem... legendarnego gitarzystę Jethro Tull, Martina Barre! Ależ to było zaskoczenie! Zupełnie się nie spodziewałem spotkać tego człowieka - ot tak po prostu - na ulicy. Na szczęście nie straciłem głowy i grzecznie poprosiłem, bardzo miłego i życzliwego dla mnie, Martina o autograf. Powiedziałem mu, że przyjeżdzam z Polski specjalnie na koncert Tull, oraz pochwaliłem go za jego dorobek solowy (Martin Barre nagrał pod własnym nazwiskiem dwa bardzo udane albumy - "A Trick Of Memory" i "The Meeting", niestety dziś są bardzo trudne do zdobycia). Jak mnie poinformował, w przyszłym roku można się spodziewać jego trzeciej płyty autorskiej. Po czym pożegnał się i poszedł. "Czy może coś mnie dziś jeszcze zaskoczyć?" - zapytałem sam siebie w myślach. Odpowiedź przyszła sama. Na ulicy zobaczyłem samego mistrza fletu Iana Andersona. Niestety, wyglądał na zmęczonego długą podróżą, nie miał ochoty na spotkanie, tylko uśmiechnął się i pomachał. Szczerze mówiąc nie żałowałem - miałem okazję spotkać się z Ianem "sam na sam" (gdyby nie liczyć brata ciotecznego, który robił nam zdjęcia), przy okazji zeszłorocznego koncertu Jethro Tull w warszawskiej Sali Kongresowej. Kurhalle Oberlaa pomału zaczynała się zapełniać fanami JT w różnym wieku, często poprzebieranymi w T-Shirty z nazwą zespołu (niektóre z nich pochodziły nawet z zamierzchłych - przynajmniej dla mnie - czasów "A Little Light Music" i jubileuszu 25-lecia). Miałem nadzieję, że uda mi się jeszcze spotkać jakiegoś 'tullera' i od czasu do czasu spoglądałem na ulicę. Nie zawiodłem się - udało mi się jeszcze złapać basistę Jonathana Noyce'a, który potwierdził podaną przeze mnie w czerwcu informację, że po światowej trasie Tull, najprawdopodobniej na początku przyszłego roku, rozpoczną się sesje nagraniowe nowej płyty grupy. Nieco później udało mi się uzyskać autograf keyboardzisty Andy'ego Giddingsa, niosącego pod pachą swojego prawie nieodłącznego laptopa (Andy jest webmasterem oficjalnej strony internetowej Jethro Tull). Przechodząc do meritum... Sala nie była całkiem zapełniona - "na oko" jakieś 70% miejsc siedzących i stojących. Od razu, niczym dzika antylopa, pobiegłem pod scenę, aby zająć jak najlepsze miejsce. Stałem przy samych barierkach - na wprost Martina Barre. O 19.30 rozpoczął się występ grupy poprzedzającej gwiazdę wieczoru - The Young Dubliners: dwóch bardzo profesjonalnych muzyków, grających na akustycznych gitarach własne kompozycje, utrzymane w konwencji celtyckiego rocka, lekko zabarwionego bluesem i amerykańskim pop-rockiem. Bardzo dobra muzyka, zresztą publiczność należycie to doceniła. Ale przyszedł i czas na danie główne - koncert Iana Andersona i jego kolegów. Około godziny 20.30 usłyszeliśmy krótki jingiel puszczony z taśmy - fragment "In The Grip Of Stronger Stuff"; taki sposób rozpoczynania koncertów JT stał się już pewnego rodzaju tradycją. Po chwili na scenie pojawiają się Jonathan Noyce, Martin Barre, Doane Perry, Andy Giddings, nieco później Ian Anderson. Słyszymy "My Sunday Feeling", zaraz potem "Cross-Eyed Mary". Ludzie krzyczą, klaszczą - po prostu wszyscy wydawali się być w jakimś transie. Łącznie ze mną. Już wtedy wiedziałem, że to będzie naprawdę magiczny wieczór. Z najlepiej zagranych piosenek tego wieczoru wymienię "Roots To Branches" - znakomitą mieszankę eksplozji, radości i niepokoju (a to za sprawą znakomitych pasaży instrumentalnych fletu bambusowego, gitary elektrycznej i keyboardu), bardzo żywiołowo zagrany "Sweet Dream" (zawierał w sobie solo fletowe "Kelpie" i renesansową wstawkę organową, taką jak na koncertowym albumie "Live - Bursting Out"), "The Water Carrier" z najnowszego albumu solowego Andersona (podczas tej piosenki na scenie pojawiła się kobieta w hinduskim stroju, zgodnie z tytułem utworu próbująca sprzedać członkom zespołu butelki z wodą mineralną), "Pibroch Inst", gdzie Martin zaprezentował się jako świetny gitarzysta, oraz "Love Story" (przedtem grany jedynie podczas trasy 'Small Venues' w 1990 roku). Prawdziwym rarytasem był instrumentalny jig w sporej mierze oparty na wiodącej melodii z bardzo mało znanego utworu "Mayhem, Maybe", odrzutu z sesji "Broadsword And The Beast" (wydany został na box-secie "20 Years Of Jethro Tull - The Definite Collection"). Oczywiście usłyszeliśmy także najpopularniejsze przeboje grupy, jak spory fragment "Thick As A Brick", "Songs From The Wood", połączone z "Too Old To Rock'n'Roll" i "Heavy Horses" oraz "Aqualung" w całej okazałości. Jedynym słabym punktem koncertu był dość nieprzekonywująco odegrany "Bungle In The Jungle", nie pomogły tu nawet wygłupy na scenie inspicjenta przebranego za wielkiego królika. Przez cały czas koncertowi towarzyszyły bardzo ciekawe projekcje świetlne na ustawionym w tle wielkim płótnie. Wprowadzały publiczność w odpowiedni nastrój, na przykład podczas "Roots To Branches" ujrzeliśmy olbrzymie, pomarańczowe słońca. Teraz trochę o muzykach. Ian Anderson - nic nie można było mu zarzucić, jak zawsze znakomicie grał na flecie, miał nawet całkiem dobry głos, jak na to, że ma już prawie 54 lata ;-), Jonathan Noyce - to się nazywa profesjonalizm, miał swój moment podczas basowego solo w "Bouree", Doane Perry - świetnie grający z potężną siłą, typowo rockowy perkusista (co niekiedy może trochę przeszkadzało w spokojniejszych, bardziej akustycznych momentach), Andy Giddings - godnie zastępuje swoich poprzedników, przy okazji niezły komediant i dowcipniś (o tym mogliśmy się już zresztą przekonać podczas występów JT w Polsce), no i oczywiście Martin Barre - znakomity, wszechstronny i bardzo uzdolniony gitarzysta, nie licząc Iana, najbardziej oklaskiwany tego wieczoru członek grupy. Podsumowywując - naprawdę świetny koncert, równie dobry, jak ten, który widziałem w zeszłym roku w Warszawie. Długo będę pamiętać ten dzień - taki niezwykły i czarodziejski. Ps. Cieszę się, że później, przez trzy dni miałem okazję trochę pozwiedzać, jak niektórzy powiadają, jedną z najpiękniejszych stolic Europy. Zdążyłem zwiedzić pełne zabytków i obiektów historycznych Innere Stadt, przejechać się diabelskim kołem na Prater, odbyć krótki spacer nad Dunajem i napić się dobrego wina w znajdującym się na przedmieściach Wiednia, Grizning (w tak zwanym Heurigen). Naprawdę warto wybrać się do tego miasta - nawet jeśli nie gra tam wtedy Jethro Tull ;-)
Jest taka anegdota o facecie z Dzikiego Zachodu, który zdjął ubranie i skoczył w kaktusy. Kiedy go odratowano i spytano dlaczego to zrobił odparł, iż biegnąc goły w kierunku zarośli uważał ów pomysł za świetny. Nie zdziwcie się wiec, jeśli np. na Iron Maiden zobaczycie pod sceną rzędy krzeseł, ochroniarzy uspokajających headbangerow, zaś w roli rozgrzewaczy skautów z Myslovitz. Tutaj też kogoś pogięło - skoro koncert się nie sprzedał i przyjdzie dwa tysiące ludzi, czemu nie "zrobić tłumu" zmieniając płytę na siedzącą?! No i ten nieszczęsny Closterkeller - maksimum czerni, minimum optymizmu, spektakl wybitnie pretensjonalny i cierpiętniczy zarazem. Klimaty polodowcowe i dokładnie tak ich przyjęto. Kowbojom ze Spodka i agencji Metal Mind, którzy stołkami zagracili salę, a swoim suportem starali się do reszty skwasić humory przed wesołym Tull przyznaje honorowego kaktusa w siedzenie. W dodatku udało mi się znaleźć miejsce w bocznym sektorze i dopiero po Closterach kolega, sygnalizując wiatrakowo, wskazał mi lepsze, na wprost sceny. Gwiazda musiała więc budować atmosferę koncertu od zera, co z początku przypominało urabianie wysuszonego ciasta. Zaczęli od For A Thousand Mothers, stanowczo zbyt cicho. Kolejny numer ze Stand Up, bez niespodzianek. Wreszcie ekstrakt Thick As A Brick - no, ta gitara i "Really don't mind if you sit this one out" poruszyło chyba każdego! Z wysokości sceny publika siedząca i podnosząca ręce, jak na kolejce w lunaparku, musiała wyglądać przy tym wyjątkowo głupio. Z zawartości playlisty podanej w relacji obok widać, że na tej trasie wyrzucono z repertuaru wszystkie kompozycje nagrane po roku 1972 (poza Hunting Girl i Cheerio). Obok kilku staroci skupiono się na promowaniu najnowszych albumów, lidera i zespołowego. W tym miejscu można powtórzyć ten sam zarzut, jaki stawiano im rok temu : koncert był przez to raczej nierówny. Atmosferę najpierw podgrzewano (kapitalny show w Fat Man!), potem chłodzono gwałtownie numerami z Secret Language i Dot.Com. Te ostatnie brzmiały momentami wręcz heavy metalowo, może Jethro Tull znów przymierza się do nagrody Grammy w tej kategorii? Jednak mimo kontrastów lansowane utwory brzmią obiecująco, na pewno warto bliżej poznać płyty, z których pochodzą. W porównaniu z koncertowym "zestawem fińskim", jaki miałem na kartce, w Katowicach pominięto Witches Promise. Ale najbardziej odczułem brak choćby jednego utworu z mojego ulubionego Heavy Horses! Oglądając stare koncerty na video widać też, jak mocno zmienił się image lidera i samego zespołu. Chyba bezpowrotnie odeszły rozwichrzone brody, dzikie spojrzenia, barwne kaftany, skórzane kubraki, skaczące na scenie stado przerośniętych krasnali... Jest artysta-biznesmen i czwórka bardzo sprawnych muzyków towarzyszących. Kiedy wreszcie udało mi się wyrwać z zasieków krzeseł i podejść pod scenę obserwowałem zespół z bliska, zwłaszcza Barre'a - jego gitarę słychać niemal wokół głowy, a przy tym on sam gra bardzo oszczędnie. To samo powiedzieć można o klawiszowcu (czy Bogusław Linda ma brata-bliźniaka?). Nie zgadzam się jednak, ze Anderson w pełni odzyskał glos. Śpiewał o klasę lepiej, niż na wcześniejszych koncertach, ale w dłuższych wersach po prostu nie wyrabiał, urywał je z jakimś bolesnym grymasem na twarzy. Chyba zbyt późno rzucił palenie... Ale, jakby nie było, wystąpił the-original-30-years-old-scotch-band, nie jakaś podróbka z American Samoa. Z pewnością był to najlepszy z dotychczasowych występów Jethro Tull w Spodku. Znakomity muzycznie, dobrze przygotowany od strony gagów i pełnych ciętego dowcipu zapowiedzi, które bawiły słuchaczy nawet, jeśli już znało się ich treść z innych relacji. Podbijając wielkie balony i śpiewając pożegnalne Cheerio ogarniał jedynie żal, iż z winy kilku amatorów nazywających siebie "organizatorami" nie był to także jeden z najlepszych koncertów w tej sali.
Ponieważ kupiłem bilet "na płytę", to pod Spodkiem pojawiłem się już o 16:30 aby zapewnić sobie właściwe miejsce w kolejce do wejścia, a co za tym idzie miejsce tuż przy barierce pod samą sceną.
I tu pojawiło się pierwsze zdziwienie - pod Spodkiem o tej porze byłem jedynie ja, około 10 fanów
i 8 koników sprzedających bilety. W kasie o tej porze także można było kupić bilety, lecz jedynie na najwyższe "koronowe" sektory. Podobna frekwencja utrzymywała się do momentu, gdy zwarta i silna grupa ochroniarzy otwarła drzwi i zaczęto wpuszczać nas do środka. Nauczony zdobytym doświadczeniem, popędziłem w stronę wejścia na sektory i płytę. Wejście było już otwarte, więc wpadłem do środka pokazując kolejnemu ochroniarzowi bilet i ..... cholera mnie wzięła. Cała płyta zastawiona była krzesłami. Nie wiem czy organizatorzy całkowicie oszaleli (można to określić bardziej dosadnie), czy też zespół zażyczył sobie tego w ostatniej chwili. Fakt jest jednak taki,
że kupiłem bilet na płytę, bez żadnej informacji, że będą na niej ustawione krzesła. Według mnie jest to klasyczny przejaw arogancji organizatorów koncertów i brak dbałości o interesy fanów, czyli osób dzięki którym koncerty mają rację bytu i napędzają organizatorom dużą kasę. Wracając jednak do samego koncertu. Dopadłem krzesełka w pierwszym rzędzie tuż przed mikrofonem Andersona
i rozpocząłem godzinne oczekiwanie na początek koncertu. Równo o 19:00 na scenie pojawił się zespół Closterkeller. Zagrali koncert w wersji akustycznej. Na temat czy był to dobry koncert nie będę się wypowiadał, bo zespołu nie lubię, a myślami byłem przy Jethro Tull. Z kronikarskiego obowiązku podam jedynie, że po każdym utworze były brawa (klaskało więcej niż 10 osób), nie było chamskich okrzyków typu "do domu .....", jakość dźwięku była bardzo dobra. Ponieważ nie słuchałem zbyt dokładnie mogłem wiec zająć się obserwacją zachowania zespołu na scenie. Obaj gitarzyści
i klawiszowiec stali lub siedzieli prawie bez ruchu. Zastanowiło mnie natomiast zachowanie Orthodoksyjnej wokalistki - stała na scenie jak przymurowana. Jedyne gesty jakie wykonywała to: obie ręce w geście błagalnym wzniesione do góry, pełny opad rąk w dół, lewa ręka podniesiona do góry z dłonią wygiętą w lewą stronę, opuszczenie lewej ręki a następnie podniesienie w identycznym geście ręki prawej. Trudno mi określić czy to jest standardowe zachowanie koncertowe, czy też ze względu na to, że koncert był bez prądu to i wokalistkę pozbawiono zasilania. Występ Closterkellera trwał równo pół godziny. Dalej nastąpiła przerwa techniczna na zniesienie sprzętu i równo o 20:00 rozpoczął się KONCERT. Zestaw utworów był następujący:
Zestaw główny:
Bisy
Jak wiec widać było dużo starych przebojów oraz 5 nowych utworów z płyty "Dot Com" i najnowszej solowej płyty Iana Andersona, co powinno usatysfakcjonować każdego fana Jethro Tull (ja byłem
"w niebo wzięty"). Pod względem technicznym także koncert był idealny - jakość dźwięku była wspaniała, a wszystkie instrumenty były doskonale słyszalne. Ale najważniejsze było to co działo się na scenie - a działo się dużo. Ian Anderson był w doskonałej formie zarówno głosowej jak
i kondycyjnej. Szalał po scenie aż miło, wielokrotnie też zaprezentował swoją figurę koncertową
z której jest znany na całym świecie (patrz okładka "Living In The Past). Jednak najważniejszą rzeczą (oczywiście poza wspaniałą muzyką) była humorystyczna oprawa koncertu: co chwila pomiędzy utworami Anderson opowiadał jakiś dowcip, żartował z pozostałymi muzykami. Może to zabrzmi dziwnie w recenzji koncertu, ale dawno już tak się nie uśmiałem. Oto niektóre przykłady:
W trakcie koncertu pojawiało się też dużo humoru sytuacyjnego. Celowali w tym Andy Giddings i Jonathan Noyce. Często prowadzili swoistą rywalizację instrumentalną z cyklu "a mój instrument jest ważniejszy i ja gram ważniejsze partie". W trakcie "Fat Man" obaj panowie stali przy jednym mikrofonie z rękami z tyłu i z kamiennymi twarzami. Giddings zaopatrzony był w akordeon a Noyce stał bez żadnego instrumentu. W pewnym momencie okazało się jednak, że Noyce ma marakasy a Giddings tamburyn i obaj mają na tych instrumentach grać. Noyce zaprosił Giddingsa do zagrzechotania przy mikrofonie, a potem Goddings zaprosił Noyse'a do tego samego. I tak prawie przez cały utwór. Gdy utwór dobiegał końca Giddings zszedł ze sceny i zaraz wrócił z czymś co przypominało stojak na nuty przykryty czarnym pokrowcem. Ustawił to coś na scenie i rozpoczął celebrować zdjęcie pokrowca. Wtedy to okazało się, że jest to coś w rodzaju dużej trąby rowerowej. Na tym "instrumencie" wykonał jedno trąbniecie do mikrofonu. Szczerze powiem, że trudno jest opisywać te wszystkie dowcipy i wygłupy. To naprawdę trzeba było zobaczyć. Tak samo jak trzeba było zobaczyć minę publiczności, gdy w trakcie "Hunting Girl" nagle rozległ się dzwonek telefonu komórkowego. Wszyscy muzycy (i część publiczności) zaczęli sprawdzać swoje telefony. Okazało się, że dzwonił telefon Andersona. Rozpoczęła się rozmowa przy mikrofonie: "Halo!. Ale my jesteśmy w trakcie koncertu. Kogo pan szuka? Aha! Blondynka w brązowym żakiecie i białej bluzce. Ale ona siedzi tu z mężem. To ja lepiej przekażę jej telefon". W tym momencie Anderson przekazał telefon jednemu z pomocników technicznych, a ten podał telefon damie która siedziała w pierwszym rzędzie 7 miejsc ode mnie. Po koncercie dowiedziałem się od tej damy, że na telefonie jest dedykacja od zespołu Jethro Tull. Tak to dowcip zamienił się w rewelacyjna pamiątkę z koncertu. Cholera czemu nie jestem piękną blondynką w sukni mini?????? I ostatni z dowcipów: w trakcie "My God" na scenę wszedł królik który zgubił swoje okulary. Szedł przez scenę obijając się o muzyków, aż w końcu Martin Barre dał mu wielkie różowe okulary. Muzyki granej przez zespół nie będę opisywał bo chyba wszyscy ja znają, a kto nie zna niech biegnie do najbliższego sklepu muzycznego i kupuje płyty bo warto. Co do frekwencji na koncercie, to Spodek nie pękał w szwach. Na moje oko było jakieś 3000 osób, co zaowocowało tym, że osoby mające bilety najtańsze (na najwyższe sektory) zostali przez organizatorów zaproszeni do droższych niższych sektorów. Podsumowując tą recenzje: był to najlepszy z 3 koncertów Jethro Tull jakie odbyły się w Spodku. Widowisko było rewelacyjne i muzycznie i rozrywkowo. Jedyne co trochę zepsuło mi humor (do momentu początku koncertu) to krzesełka na płycie. Mam nadzieję, że za tą zbrodnię organizatorzy będą smażyli się w piekle. (Relacja ta ukazała się także pod adresem www.caladan.art.pl )
Jak sobie pomyślę, że jeszcze dwa dni przed koncertem wahałem się czy na niego iść czy nie to mogę stwierdzić "ale byłem głupi". Dziwne to trochę i śmieszne zarazem, czasem człowiek tłucze się przez kilka godzin (razy dwa, bo jeszcze powrót) na jakieś koncerty i planuje to wiele miesięcy naprzód a jak gwiazda rozpieszcza i sama przyjeżdża to się myśli "a nie wiem, może pójdę , a może nie" :))). Jednak jak sobie policzyłem, że opuściłem w tym roku już The Cure, Steve'a Vaia, Opeth [grali we Wrocku tydzień temu !, ale w Kolorze więc mam wymówkę :) ], Tiamat (!!!!!) i parę innych niezłych kapel na Metalmanii, to stwierdziłem, ze JT już podarować nie mogę. I niech żałują, którzy nie wiedzieć czemu darowali sobie, bo koncert był niesamowity. Może na początek o supporcie. Closterkeller mile mnie zaskoczył. Grali około pół godziny, akustycznie, a mimo to i tak z dużą energią. Kilku gości pod sceną nawet nieźle grzywami zawijało. Ucieszyłem się podczas tego supportu, że akustyka jest świetna, dokładniuśko było słychać każdy dźwięk, a dodatkowo rewelacyjnie brzmiał wokal. W Hali Ludowej echa i pogłos maja swój urok. Pamiętam kiedyś, chyba ze 2-3 lata temu byłem tam na Fishu i też wokal brzmiał doskonale. Szkoda, że Anathema w lutym nie zagrała w Hali tylko w tym tfu tfu "Kolorze" :-(. Powracając do tematu Anja udowodniła, ze możliwości wokalne ma naprawdę wielkie. Closterkellera, mimo że hala nie była jeszcze zbyt mocno wypełniona przyjęto bardzo ciepło. Uważam, ze bardzo fajnie się złożyło, że zagrali przed Jethro Tull mimo, iż stylowo to nijak do siebie nie pasują. No a potem nastąpiło kilkanaście minut przerwy na ustawianie sprzętu, hala się zaczęła zapełniać, ciężko mi jednak powiedzieć ile było ludzi. 2 tysiące ? Może mniej , może więcej, nie wiem. W każdym razie wlazło by jeszcze sporo. BTW nie wiem kto wymyślał ceny biletów :-)))). Stojące (czyli pod sceną) były najtańsze, a siedzące (hektar i jeszcze trochę od sceny) niemalże 2 razy drożej :-). Ok, może w końcu do rzeczy. Koło 20-tej zaczęli. Podczas 1 utworu trochę się przestraszyłem, ze coś jest nie tak. Bo wokal Andersona był jakiś taki hmmm no niezbyt. I się zdziwiłem jak to ? Orthodoxową było słychać idealnie a Anderson ledwie z siebie jakieś dźwięki wydaje. Pomyślałem sobie "starość nie radość" , ale na szczęście byłem w błędzie. Już przy 2 kawałku akustycy chyba wszystko dostroili jak trzeba i od tej pory było już RE_WE_LA_CYJ_NIE ! Grali o niebo lepiej niż w zeszłym roku w Katowicach. Bardziej na luzie, głośniej, czyściej, z większa ilością tak zwanych jaj. W zeszłym roku koncert mi się podobał, ale żałowałem , że jest "przeplatany", tzn. na przemian kawałki świetne i słabe. Wczoraj w zasadzie nie było słabych utworów. Nie znam co prawda po tytułach wszystkiego tego co grali, ale na pewno było Nothing Is Easy, Thick As A Brick (taka sama zapowiedź jak w Warszawie :))) ) , My God, Locomotive Breath, Bouree, Fat Man, kilka kawałków z j-tull.com, które wypadły genialnie, tak mnie ruszyły ze chyba sobie kupię to w końcu na CD. Były tez utwory z solowej płyty Andersona, a na bis Aqualung (od środka) i Cheerio. Zresztą nie ważne co grali tylko jak grali. Nawet zupełnie nie znając wcześniej tego materiału można było się zachwycić tą muzyką. Melodyjna, zakręcona (niech mi kto powie, że JT nie jest pokręcone), pokombinowana, ostra , radosna, po prostu przepiękna ! Kurde, chyba zostałem w końcu prawdziwym fanem Jethro Tull ! Co tu dużo pisać, ten wieczór był wyjątkowy !
Ci którzy darowali sobie możliwość obejrzenia po raz trzeci w Polsce zespołu Jethro Tull mają czego żałować. Nie wiem jak będzie gdzie indziej, ale w warunkach warszawskiej Sali Kongresowej był to najlepszy z trzech koncertów szkockiej formacji jakie miałem okazje widzieć w Polsce. Po pierwsze dlatego, że dźwięk był bajeczny. Fantastyczna selektywność poszczególnych instrumentów, klarowny, wręcz przeszywający dźwięk fletu i wreszcie dużo lepszy głos Iana Andresona, który zrezygnował z używania mikrofonu umieszczonego na głowie na rzecz klasycznie umieszczonego na stojaku. Ale od początku. Po wejściu jak zwykle dokonałem oględzin "oficjalnych" stoisk. Koszulki dekatyzowane -fakt że odlotowe - z wizerunkiem Andersona znanym z okładki Aqualung - 110 zł. Nie dekatyzowane po 80. Jednak największą atrakcję stanowił kosztujący 30 zł okolicznościowy program wydany w związku z tournee pod hasłem Dot Com. Wydana na kredowym papierze formatu A4 broszura zawiera krótki rys historyczny, masę zdjęć oraz wypowiedzi muzyków na swój temat i na temat swoich instrumentów. Warto ! M.in. można się dowiedzieć, że Jonathan Noyce akompaniował zespołowi Take That. ;) Gdy weszliśmy na sale, na scenie był już Closterkeller. Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że zagrali akustycznie, brzmieli bardzo dobrze, jednak ich muzyka nie potrafi we mnie wzbudzić żadnych emocji, zaś pomysł umieszczenia ich jako supportu przed taką kapelą uważam za poroniony. Niemniej jednak zebrali duże oklaski od wypełnionej gdzieś do połowy widowni. Po nich 20 minutowa przerwa i wręcz z angielską punktualnością na scenie, w rytm jakiegoś jingla odtwarzanego z taśmy, wkroczyli na scenę (Anderson się skradał) muzycy Jethro Tull. Na pierwszy ogień poszło For A Thousand Mothers a zaraz po nim Nothing Is Easy. Nie sądzę aby na widowni była wystarczająca ilość matek, ale wbrew temu co śpiewali szło im jak z płatka. Od razu słychać było, że zapowiada się wieczór jakich długo się nie zapomina. Krótkie przywitanie, przedstawienie wykonanych wcześniej utworów i zapowiedź kolejnego: Następny w kolejności był Witches Promise. Znów w fantastycznej wersji i znów brzmiący jak z DVD.
A potem ....? Mogę trochę pomieszać kolejność ale były jeszcze: Po tym promocyjnym secie (wcześniej reklamowali też swoja stronę www, której webmasterem jest Giddings) znów odbyliśmy podróż sentymentalną za sprawą Hunting Girl, okraszoną scenką z telefonem komórkowym, który zadzwonił w trakcie wykonywania utworu. Muzycy przestali grać i zaczeli sprawdzać czyj telefon dzwoni. Okazało się, że dzwoni telefon Dona Perry'iego. Przekazał go Andersonowi, który zaczął wyjaśniać dzwoniącemu, że są właśnie w połowie koncertu. Okazało się, że osoba dzwoniąca kogoś szuka. Anderson rozejrzał się po widowni i spytał: "Taka w czarnym żakiecie i białej koszuli? Tak. Jest. Siedzi tu na widowni." Po chwili zaś dodał: " Ale jest z twoim mężem", po czym wręczył telefon jakiejś osobie z widowni ze słowami "to do ciebie" a zespół zaczął grać dalej. Następny w kolejności był My God z gościnnym udziałem wielkanocnego zajączka, który zgubił i znalazł swoje okulary. Zając miał tak idiotyczną minę, że o mało nie zleciałem z krzesła. Zresztą powodów do śmiechu było co niemiara. My God zakończony był popisem Andresona na flecie, którego kulminacją były pełne ekspresji, krótkie dęcia w instrument, przeplatane bardzo donośnym i teatralnie akcentowanym wciąganiem powietrza. Z każdym kolejnym razem, coraz silniej i silniej aż do ostatniego gdy bardzo duży haust powietrza trafił poza flet. Po My God zaczęło się zbliżanie do końca. Najpierw znienacka, z takiego sobie grania na flecie wyłonił się motyw Locomotive Breath. Chwilę pograli, Anderson "posprzeczał" się z Giddingsem i pozostawił go samego na scenie. Ten zagrał znany wszystkim fortepianowy wstęp, robiąc momentami długie, złośliwe pauzy w tracie których z kamienna twarzą zerkał w stronę publiczności, badając jej reakcje. Po jakimś czasie przyszedł "kłócić się" z nim Barre i przez chwilę wymieniali argumenty na gitarę i klawisze po czym wróciła reszta zespólu i "Lokomotywa" ruszyła z pełnym impetem: " In the Shuffling madess / of the locomotive breath,/ runs the all time loser, / headlong to his death." Na widowni zaczęło wrzeć. Znamienne, że zawsze potrafią wymyślić coś nowego w tym wręcz rytualnym zakończeniu koncertu. Niby to wszystko już znamy, ale za każdym razem jest to porywające. Po "Lokomotywie" pożegnali się ze stojącą już publicznością i zeszli ze sceny. Wrócili, zagrali mocno rytmiczny wstęp, który przeszedł w środkową część Aqualunga. Po długiej solówce pojawił się wreszcie ten chyba najsłynniejszy riff w całym dorobku Jethro Tull. W tym momencie ochroniarze byli już bez szans. Kto żyw parł pod scenę. Po Aqualungu dołożyli Living In The Past i Cheerio - czyli tak jak w 1997 i 1999 roku - oraz rzucili na widownie balony. Tym razem ozdobione, jak mi się wydawało, wielkanocnym ornamentem, który okazał się jednak wizerunkiem fletu . I było po koncercie. Reasumując, jeśli przyjadą za rok to idę, bo takie koncerty jak ten chce się słuchać i oglądać zawsze. Kapela gra już ponad 30 lat. Obecnie grający w niej basista jest młodszy od zespołu! Lider mógłby być jego ojcem, a jednak "no way to slow down". (może to sprawka starego Charliego ? ;)) - zespół prezentuje niebywała witalność i werwę pędząc niczym lokomotywa z ich własnego przeboju i to pomimo, że większość pary idzie w "gwizdek" . PS. W pewnym momencie ktoś z widowni wydał pełny ekstazy jęk. Anderson spojrzał w jego kierunku i odpowiedział: "Yeah, I know how you feel." Myślę, że nie wiedział...
Jeśli nawet nie był to najlepszy koncert jaki widziałem w życiu, to na pewno był to koncert najzabawniejszy. Czego innego jednak można się było spodziewać po Ianie Andersonie, choć zawsze słynął on z wielkiego poczucia humoru, które zresztą natychmiast udzielało się innym członkom grupy. Był okres, kiedy Jethro Tull stylizowało się na grupę wędrownych minstreli, którzy snuli swoje fascynujące muzyczne opowieści, ale i błaznowali przy tym co niemiara. jednak choć ten wizerunek sceniczny dawno przeszedł już do tullowego lamusa (Anderson w jednym z wywiadów żartował, że gotów był sprzedać prawa do niego Ritchiemu Blackmore'owi), pasja bawienia publiczności i siebie nawzajem muzykom grupy pozostała. Nie będę tu opisywał poszczególnych gagów, bo był to często humor sytuacyjny, którego nie da się oddać słowami. Grunt, że bawiłem się doskonale... Koncert Jethro Tull to przede wszystkim ludzie - żadnej wielkiej oprawy świetlnej czy scenicznej. Ludzie, którzy grają - zarówno jako aktorzy, jak i przede wszystkim - muzycy. Bardzo dobrzy muzycy, doskonale ze sobą zgrani, czego najlepszą ilustracją były improwizowane fragmenty ich wspólnego występu. A było ich sporo, zwłaszcza w końcówce zasadniczego programu i podczas bisów. Te fragmenty były zresztą tym ciekawsze, że instrumentaliści grupy swobodnie cytowali wtedy motywy z różnych kompozycji zespołu. Łącząc niekiedy w jedną - spójną - całość tematy z tak odległych od siebie płyt Jethro Tull, jak "Aqualung" i "Crest Of A Knave". To, w moim przekonaniu, bardzo dobry pomysł na repertuar koncertu w sytuacji kiedy nie da się w półtoragodzinnym programie zaprezentować choćby jednej kompozycji z każdej płyty. A przecież są takie albumy, z których wypada zagrać więcej niż jeden utwór. W przypadku opisywanego koncertu Jethro Tull takim albumem był... "Stand Up" z roku 1969. Grupa zagrała co najmniej cztery utwory z tej płyty (For A Thousand Mothers, Nothing Is Easy, Bourée, Fat Man), więcej niż z jakiegokolwiek swojego albumu. Włączając w to najbardziej legendarne: Aqualung (z którego pojawiła się "obowiązkowa" trójka: My God, Locomotive Breath i kompozycja tytułowa) oraz Thick As A Brick (ta suita pojawiła się - jak zwykle - w skróconej wersji). Ale i najnowszy - j-tull dot com, z którego doliczyłem się trzech kompozycji - Hunt By Numbers, Dot Com oraz Awol. W ogóle można powiedzieć, że koncert ten odbywał się pod hasłem "living in the past", bo utworów z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych właściwie nie było (pomijając kompozycje z "j-tull dot com" i ostatniego solowego dzieła Iana Andersona "The Secret Language Of Birds"). Ale cóż, skoro lider, kiedy grupa wykonała dwie kompozycje z 1969 roku, zaanonsował kolejną: Dość tych staroci. Czas zagrać coś bardziej aktualnego, a okazało się, że zapowiada... Thick As A Brick z roku 1972! Nie trzeba dodawać, że zapowiedź ta wywołała na sali niemałe rozbawienie. Uprzedzano mnie przed tym koncertem, że po Ianie Andersonie zupełnie nie widać upływu lat. I rzeczywiście. Dlatego nie będę wypominał mu wieku. A rockowa młodzież wiele mogłaby się od niego nauczyć. Wojciech Machała Źródło: "Tylko Rock" nr 7-8 (107-108) 2000
Genialny, cudowny koncert. Nie byłem w życiu na wielu, ale to był najlepszy - najdoskonalszy - koncert, jaki widziałem. Znacznie lepszy na przykład niż w Spodku rok temu. Widownia była zachwycona, a ja też. Materiał różnił się nieznacznie od tego, co grali parę dni temu w Oslo i w Helsinkach. Nie było "One Brown Mouse" (szkoda; w ogóle nie było nic z Heavy Horses) ani Budapesztu (dla mnie to dobrze, bo to długi utwór a ja go wybitnie nie lubię). Były trzy utwory z solowej płyty Andersona - tytułowy, "Habanero" i wspaniale zagrany instrumentalny "Boris Dancing" (mój ulubiony numer z płyty). Ian w świetnej formie, uwija się z fletem, skacze, tańczy, wierzga nogami jak wariat. Większość utworów poprzedza dowcipnymi zapowiedziami, z których przynajmniej cześć improwizuje (bo mówił co innego niż w Helsinkach i Oslo, ludzie o tym pisali w grupie alt.music.jethro-tull). Najśmieszniej zapowiadał "Witches Promise" - jak to piosenka była przebojem w 1969 roku, JT na tydzień zostali gwiazdami muzyki pop, a gitarzysta wstydził się ze jest tak nieprzyzwoicie bogaty i że pokazują go w telewizji :) Wszyscy członkowie zespołu grali na najwyższym poziomie. Giddings używa właściwie tylko jednego instrumentu, ale wyciąga z tej klawiatury piękne, "klasycznie progresywne" brzmienia. Barre na gitarze - to samo. Basista jest jakiś nowy - Ian śmiał się z niego, że kiedy nagrali Bouree on się jeszcze nie urodził :) Czyli jest młodszy ode mnie, kurcze... Publiczność reagowała na niego trochę chłodniej, dopóki nie zagrał swojej solówki w Bouree, kiedy dał się słyszeć ogólny opad szczęki. Kapitalna wersja "Fat Man" - całkiem unplugged, każdy bierze do ręki inny instrument niż ten, na którym normalnie gra - gitarzysta gra na flecie, Ian na gitarze, perkusista na tablach, basista na przeszkadzajkach, klawiszowiec na akordeonie (Ian: "German instrument from hell, the piano accordion" :) Kiedy Ian zapowiadał Fat Man, ktoś z publiczności wydał z siebie takie przeciągłe "RRRRrrrrrrraaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!", a Anderson powiedział "I know how you feel!" Grają Thick As A Brick! We fragmencie oczywiście - chyba w bardzo podobnej aranżacji do wykonania na żywo w Nowym Jorku, które jest dodane jako bonus track do TaaB na CD. To był oczywiście główny punkt programu, ale na mnie jeszcze większe wrażenie robi "My God" - zaczyna się w powodzi karmazynowego światła, Ian z gitarą akustyczną siedzi na wysokim stołku, plus Giddings na klawiszach, tak spokojnie i dramatycznie, a kiedy zaczyna się dynamiczna część piosenki, Ian jednym potężnym kopnięciem odrzuca stołek i wszyscy grają na full - a przez scenę przechodzi facet przebrany za olbrzymiego zająca :) To chyba taki dziwaczny pomysł chyba, bo My God jest przecież jednym z najbardziej dramatycznych i poważnych utworów JT w ogóle, a na pewno najbardziej mrocznym elementem koncertu - a tu nagle taki odjazd. W ogóle podobnych gagów było wiele, Ian wdał się w prześmieszną kłótnię z Giddingsem (kłótnię na instrumenty, oczywiście), Giddings co chwila robił sobie jajca z basisty, czasem wstawał zza klawiatury i przeszkadzał mu grać, zasłaniał mu oczy itd :) Po prostu wszyscy są na tyle świetni, że mogą grać bez żadnej wpadki a przy tym bawić się i modyfikować utwory dla zabawy. Na końcu olbrzymie balony puszczone w stronę widowni i "Cheerio". A ja zazdroszczę tym, co jadą do Wroclawia i Katowic...
Nie powiem, że czar prysł, ale jeśli mam być szczery - mnie ten koncert odrobinę rozczarował. Być może zbyt wiele oczekiwałem po drużynie Iana Andersona, a może rzeczywiście nie był to ich najlepszy występ. W każdym razie zawierał niewiele elementów teatralnych i scenicznych wariactw lidera, o których tyle się naczytałem, a których jeszcze nigdy nie miałem okazji podziwiać na własne oczy. Rzecz jasna nie przeszkadzało by mi to tak bardzo, gdyby ich brak w pełni rekompensowała muzyka. Lecz pod tym względem katowicki koncert Jethro Tull też chyba do największych osiągnięć zespołu nie należał... A jednak warto było się nań wybrać, bo w ciągu tych dwóch godzin, jakie muzycy spędzili na scenie, zdarzały się momenty naprawdę piękne. Takie jak na przykład zupełnie nieoczekiwany, a przez to jakże miły prezent w postaci utworu Serenade To A Cuckoo z pierwszej, bluesowej płyty Jethro Tull. Płyty, do której Anderson zawsze miał bardzo ambiwalentny stosunek, a dziś - jak się zdaje - w ogóle nie chce uznać jej istnienia. Monstrualna trasa, na której Katowice były dopiero trzecim punktem, przebiegać ma wszak pod hasłem 30th Anniversary Tour. Tak jakby pierwszą płytą Jethro Tull był album Stand Up z 1969 r., a nie starszy odeń o rok This Was... Trzeba jednak przyznać, że to właśnie utwory ze Stand Up zabrzmiały tego wieczoru zdecydowanie najlepiej. Nothing Is Easy, A New Day Yesterday, a przede wszystkim akustyczny Fat Man, w którym mniej skomplikowane partie fletu wykonywał - o dziwo! - Martin Barre, grający w Jethro Tull od trzydziestu lat na gitarze. Rewelacyjnie rozpoczął się też utwór My God, w którym niestety przy późniejszych, ewidentnie zbyt głośnych - przez cały koncert coraz to nowe zasługi kładli na tym polu akustycy - wejściach całego zespołu tonął gdzieś głos nie najlepiej dysponowanego wokalnie Iana Andersona. Za to jego solo na flecie było już równie wspaniałe jak to, które znamy na pamięć z Aqualunga, skąd My God pochodzi. Bardzo ładnie zabrzmiała także delikatna gitarowa ballada z przygotowywanej do wydania w lutym przyszłego roku solowej płyty Andersona mającej nosić tytuł The Secret Language Of Birds. Ostatni w zasadniczym bloku utwór Locomotive Breath rozpoczął się od długiego fortepianowego wstępu, przerwanego w pewnym momencie wejściem na scenę członka ekipy technicznej, który przyniósł grającemu na klawiszach Andy'emu Giddingsowi jakiś wykwintny drink. Publiczności spodobał się ten gag i niektórzy z widzów do końca już nie siadali . A bisy - trzeba przyznać - były bardzo przyzwoite. Jethro Tull wykorzystał w nich patent, którego nie lubię - połączył obszerne fragmenty swoich sztandarowych utworów, takich jak Aqualung czy Living In The Past, w jedną całość - ale zrobił to z dużym wdźiękiem. Medley zamykała cudna jak zawsze miniatura Cheerio. Ze sceny wyleciały dwa wielkie balony z napisem Jethro Tull. I tak jakoś fajnie wyszło, że dokładnie w chwili, gdy wybrzmiał ostatni dźwięk tego koncertu, oba na scene powróciły. Grzegorz Czyż Źródło: "Tylko Rock" nr 8 (96) 1999
Zawsze miałem i chyba zawsze będę miał słabość do tego zespołu... Po pierwsze dlatego, że Jethro Tull to dziecko Iana Andersona. Bez jego charakterystycznej barwy głosu, teatralnej maniery i długich lirycznych fraz muzyka Jethro Tull na pewno nie byłaby nawet w połowie tak urzekająca... Od początku lubiłem Andersona, bo podobnie jak Frank Zappa jest artystą trzeźwo patrzącym na rzeczywistość. Potrafił zawsze, mimo subtelnie cynicznego podtekstu, wczuć się w rolę rockowego showmana. I to mi odpowiada. Cenię też jego długą współpracę z Martinem Barre - trzymają się razem ze względu na przyjaźń i kawał dobrej muzyki, którą stworzyli, (szkoda, że Jeffrey Hammond-Hammond, John Evan i Barriemore Barlow z oryginalnego składu już nie koncertują z nimi...). Czułem się więc jakoś dziwnie wzruszony, kiedy w piękny czerwcowy dzień, po ponad dwudziestoletniej przerwie, ponownie stanąłem w kolejce na koncert Jethro Tull... Przedtem było spokojnie wychylone piwo na tarasie kawiarni... Dawniej może byłoby inaczej. Egzotyczny ostro-słodkawy zapach, który zawsze towarzyszył takim okazjom, tym razem tylko delikatnie dawał o sobie znać. Może sprawił to dojrzały wiek fanów? A może to nie te czasy, bo młodego narybku słuchaczy też nie brakowało. Jethro Tull, jak niegdyś, wystąpił bez asysty, pojawił się na scenie punktualnie i od razu przeszedł do rzeczy. Aqualung zabrzmiał tak charakterystycznie i prężnie jak niegdyś. Ten niecodzienny riff i bardzo ciekawie rozbudowana forma nie straciły nic ze swej mocy. Obecność trzech nowych muzyków jakoś nie stępiła ostrza tej niegdyś awangardowej muzyki. Powiedziałbym wręcz: wszystko brzmiało idealnie. W zamierzchłych czasach swojej świetności zespół szczycił się dokładnie wyważonym brzmienim koncertowym i teraz, mimo "kempingowej" akustyki Colosseum, jakość jethrotullowego brzmienia nie zawiodła. Jak można było się spodziewać koncert był mieszanką starych muzycznych klejnotów i słabiej mi znanych , ale bardziej współczesnych utworów. Spora "pajda" Thick As A Brick zabrzmiała nie gorzej niż na koncercie w 1972 r., jedyne, co zawiodło to wyższy rejestr głosu Andersona. Dopiero w tym utworze zorientowałem się, że chytrze ukryte "zgniecione" fałsze były sposobem na złagodzenie problemu starzejącego się głosu rockowca (kto jak nie on wymyślił Too Old To Rock'n'Roll, Too Young To Die). Fletowe popisy lidera, (nawet w duecie z Martinem Barre w słynnym swingująco-bachowskim Bourée) nie straciły nic ze swej lotności i wyrazu. Anderson w dalszym ciągu czadowo śpiewa przez flet i bez problemu potrafi wydobyć z niego czyściutką, przenikliwą barwę. Co prawda nie podrzuca już instrumentem co chwilę... (dawniej wywijał nim jak amerykańska "majorette"), ale mnie to akurat nigdy nie było potrzebne do szczęścia... Andersonowi nie brakuje też energii, jeśli chodzi o poruszanie się na scenie. A teatralne gesty wyjątkowo pasują do jego muzyki. Martin Barre zawsze wydawał mi się idealnym muzykiem dla Jethro Tull. Jego świetnie skonstruowane solówki idealnie idą w parze z fantazją lidera. Na tym koncercie Anderson pozwolił mu bardziej poszaleć i z przykrością stwierdziłem, że Barre, pozostawiony sam sobie, nie wykazuje się równie genialną inwencją w swoich samodzielnych improwizacjach. Nawet jego własna kompozycja wydała się mało ciekawa... Ale to szczegół. Była oczywiście, jak zawsze, planowa przerwa w koncercie, konieczna choćby z powodu zaduchu panującego w Colosseum. Chyba "klasyczny" rodowód Andersona dyktuje mu, tę niegdyś niecodzienną w rockowym kontekście, tradycję. Powrót na scenę był punktualny, a owacja serdeczna. Był Bungle In Th eJungle, jeden z mniej lubianych przeze mnie przebojów Jethro Tull. Nie zabrakło też Locomotive Breath. Z wyjściem na bis zespół specjalnie nie ociągał się . Dawniej Anderson kazał czekać na siebie nawet 10 minut... A może po prostu to dowód, że grało im się w Warszawie nieźle. Więc Jethro Tull koncertowo jednak nie zdziadział niczym tytułowy Aqualung. Szczególna mieszanka rockowego riffu, klasycznej delikatności, celtyckiej brawury i anglosaskiego intelektualizmu zachowała swój dawny urok. Nowi muzycy też potrafili się temu stylowi idealnie podporządkować. Ten "muzealny" rock starzeje się elegancko. Jak brytyjski lord... Miałem ochotę na więcej. Posłuchałem więc sobie po raz tysięczny ulubionego Thick As A brick z płyty. To ostatnio zremasterowane opus magnum Andersona nabiera z upływem lat coraz ciekawszych i głębszych barw. Jako jedyna z dużych artrockowych form z lat siedemdziesiątych nadal zachwyca swoją spójnością tekstową i muzyczną. "Epicki poemat" Geralda "Little Milton" Bostocka, (nie wtajemniczonych odsyłam do "gazetowej"" okładki albumu) ironicznie komentuje tradycje i wady wyspiarskiego społeczeństwa. Z upływem czasu warstwa literacka stała się dla mnie jeszcze bardziej trafiona i wyrazista. A muzyka? Pozostaje dla mnie najlepszym przykładem udanej fuzji skrajnych stylistycznie elementów. Iskrząca mieszanka aranżacyjna, oscylująca między akustycznymi gitarami, fletem i plastycznym śpiewem Andersona a hardrockowymi barwami gitary Martina Barre'a i organami Hammonda. Mamy tu apogeum stylu Jethro Tull... i chyba najbardziej monumentalne dzieło art rocka. Nigdy nie przestałem tej muzyki słuchać. Więc dopóki stary trubadur będzie dychał, dopóty będę z ciekawością nadstawiał ucha. Krzysztof Celiński Źródło: "Tylko Rock" nr 9 (73) 1997
Zastygł w tej pozycji kilkakrotnie w trakcie koncertu. Stał na prawej nodze, niczym bocian. Od czasu do czasu z prawa ręką wzniesioną w geście tryumfu. Nagle wzbijał się w powietrze. W takim stylu grał na flecie Ian Anderson, zagarniając dla siebie tylko pozornie nie przypominające ptasiego lokum Colosseum. Z jednej strony średniowieczny bard, z drugiej kpiarz i komik. Z wielkimi balonami na głowie (różniącymi się tylko kolorem od tych z okładki płyty koncertowej sprzed lat - Bursting Out), obleśnie chrząkający w trakcie gry, czy wreszcie hałaśliwie przekrzykujący własną partią na flecie improwizację Andrew Giddingsa na instrumentach klawiszowych. Te wszystkie popisy były jednak, jak na Jethro Tull przystało tylko przykrywką, przystawką do dania głównego. Koncert, jaki dali tego wieczoru Doane Perry (perkusja), Jonathan Noyce (bas), Andrew Giddings (klawisze), Martin Barre (gitara) i wspomniane ptaszysko (choć czas oskubał je ze słynnej piery), potrafiłby wciągnąć do zabawy każdego fana nieco ambitniejszej odmiany muzyki rockowej. Wystarczyłby sam wstęp - kolejno następujące, witane nieustającą owacją Song For Jeffrey, Aqualung, i spore fragmenty Thick As A Brick. Zresztą co drugi utwór był przebojem pełną gębą, w tullowym rozumieniu , oczywiście. O wartości koncertu zadecydowały tymczasem improwizacje poszczególnych muzyków - wspomniany dialog Andersona z Giddingsem, krótkie acz treściwe solo na basie Noyce'a (podczas Bourée), wolna od zbędnych barier stylistycznych czy formalnych gra zespołowa (nie zabrakło walczyka). Po półtorej godzinie żadną niespodzianką nie były już bisy - przypominające spontaniczne wariacje ornamemntalne (tylko na krótko przerwane przez Living In The Past i Cheerio). Zespół (koncert udowodnił, że Jethro Tull to bynajmniej nie pseudonim artystyczny Iana Andersona, jak twierdzą niektórzy) wyczyniał niestworzone rzeczy z Locomotive Breath. Wstęp wypełniła jedna z najbardziej porywających w karierze lidera solówek na flecie, wyjęta, jakżeby inaczej, ze środka wspomnianego utworu. Krok po kroku utwór zaczął zbliżać się do swego pierwowzoru dopiero po barokowej, kunsztownej partii Giddingsa. W finale pojawiła się kakofonia, wskazująca na definitywny koniec. Dopiero po zapadnięciu na ułamek sekundy ciszy można było odczuć oddech lokomotywy. I natychmiast znowu poddać się rytmowi dzikiej, zniekształconej wersji legendarnego dzieła Jethro Tull, które pozostanie już chyba na zawsze wizytówką zespołu. Pominąłem pewne mankamenty, które na tego rodzaju koncertach nie odgrywają poważniejszej roli . Chociażby zamykająca występ miniaturka Cheerio zdecydowanie wystarczyła, aby nie zwracać uwagi na to, że Colosseum nie spełnia wymogów dobrej sali koncertowej czy na rzadko współdziałające z muzyką światła (typowo cyrkowe). Wielką przyjemnością było patrzeć, jak Anderson, bez względu na takie ptasie przygody, uwił sobie w Colosseum wygodne gniazdko. Michał Wach Źródło: "Tylko Rock" nr 8 (72) 1997
Jest niedziela 10 listopada, późna noc. Właściwie to już poniedziałek. Wróciłem właśnie z koncertu zespołu Jethro Tull. Koncerty rockowe rzadko kończą się aż tak późno - nie pojechałem prosto do domu. Zmęczony i zniechęcony wpadłem po drodze do klubu Terra Blues na Samuela Adamsa. Samuel Adams nie jest wykonawcą bluesowym. To po prostu stary, bostoński lager, jedyne produkowane w USA piwo, które daje się pić. Jethro Tull nie jest zespołem rockowym - to relikt minionej epoki, artrockowa nadzieja sprzed ćwierć wieku, zjawisko tyleż pełne wdzięku, co anachroniczne. Swego czasu (ładnych parę lat temu) należałem do gorących wielbicieli Jethro Tull. Odżyły sentymenty i dlatego poszedłem na koncert do Paramountu. Nigdy jeszcze nie widziałem Andersona i jego ekipy na żywo. Paramountu zresztą także - to, mimo tradycji, nowy obiekt, umieszczony pod częścią widowni Madison Square Garden. Taka sala kameralna obok słynnego stadionu. Z oryginalnego Paramount Pictures Theatre, wielkiego luksusowego teatru przy Siódmej Alei, została tylko nazwa i zbiór czarno-białych fotografii wyeksponowanych w hallu - Pola Negri, marmury, żyrandole. Nowy Paramount, oddany do użytku dwa miesiące temu (inaugurował Santana, później przez tydzień śpiewał tu James Taylor), zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie - duży bar, wielkie ekrany z MTV, przestronnie i czysto - dopóki nie zobaczyłem widowni. Trzytysięczny, mniej więcej, amfiteatr, płaski i szeroki, przygnieciony jest tak niskim sufitem, że "przestrzeń oklapła jak przekłuty balon" (skąd to?). Nie cierpię na klaustrofobię, ale uwielbiam wielkie, zamknięte przestrzenie sal koncertowych, a tutaj nie tylko żadnych architektonicznych uniesień, a wręcz uzasadniona troska o jakość dźwięku. Wystrój sceny nietypowy - instrumenty klawiszowe oklejone wykładziną cegłopodobną (Thick As A Brick chyba...), a na zwyczajowym podwyższeniu perkusisty, wysoko i centralnie usytuowany stolik. Z paprotką i ze świecą. Przy stoliku zamyślony Ian Anderson bez ruchu kontempluje otaczającą go baterię instrumentów strunowych. W ręku oczywiście flet. A właśnie! Ian Anderson jest muzykiem grającym na flecie! Tak, tak, muzykiem rockowym grającym na flecie. Za takiego się przynajmniej zawsze uważał. A jak było naprawdę? Zacznę może od tego - Ian Anderson to Jethro Tull, a Jethro Tull to Ian Anderson. To tak w kwestii formalnej , ale proponuję żeby tak już zostało. Tym właśnie i niczym więcej jest zespół Jethro Tull - urzeczywistnioną wizją jednego człowieka, artysty, oryginała. Czasami chciałoby się rzec - dziwaka. Nawiedzonego flecisty, którego mariaż z rockiem sprowadza się do wątłych związków z bluesem, daru bożego do efektownych riffów i niespożytej energii. Ian Anderson jest artystą odmiennym. Raczej renesansowym bardem niż rockowym idolem. Raczej nadwornym błaznem niż głosem swojej generacji. Tak, występuje z towarzyszeniem klasycznego rockowego kwartetu, ale równie dobrze radzi sobie bez niego. Nieraz zostawiał muzyków na scenie, siadał przy swoim stoliku. Wracał z gitarą akustyczną lub mandoliną, wyśpiewywał swoje niekończące się ballady. Jest na swój sposób mistrzem piosenki, ale piosenki innej. Zagranej ad libitum, opowiedzianej. Nawet w najostrzejszych rockowych numerach podaje tekst raczej jak aktor niż jak wokalista. Ciągle ma coś do opowiedzenia i ciągle po swojemu. Jak prawdziwy nawiedzony wizjoner jest odporny na wpływy z zewnątrz. Tak naprawdę to ja ciągle lubię Andersona. Ma u mnie niekończący się kredyt, za odmienność właśnie. Podczas koncertu przyglądam mu się uważnie. Słynna poza powielana na okładkach płyt i w materiałach promocyjnych - przekrzywiona głowa połączona w organiczną całość z instrumentem, jedno kolano zadarte wysoko do góry. Podkurczona noga wyprostowuje się czasem, przy bardziej gorących solówkach. Demoniczne spojrzenia posyłane widowni. Skoki, piruety, balety. Dziki nieokiełznany, grecki bożek Pan, pan Anderson. Zespół jest oprawą lidera. Służy mu za tło. Jego gwiazdą numer dwa jest niestrudzony, wierny niemal od zarania gitarzysta, Martin Barre. Bardzo sprawny, uniwersalny, eklektyczny właściwie muzyk podobał mi się najmniej w solówkach o zdecydowanie rockowym charakterze. Grał jak każdy. O wiele lepiej było w subtelnych duetach z fletem. Pięknie grał perkusista, najbardziej chyba nowoczesny instrumentalista z całej ekipy, dysponujący rozszerzonym zestawem (dwie centralki). Pełen inwencji, skłonny do nieoczekiwanych rozwiązań. Basista po prostu był, a o obecności klawiszowca można było chwilami zapomnieć. Najbardziej oczekiwałem przebojów sprzed lat. I oczywiście nic z tego. Pół ostatniej płyty Catfish Rising (ładny kawałek Rocks On The Road), duże fragmenty przedostatniej. A ze starszych rzeczy tylko Living In The Past ( A teraz nasza piosenka z 1969 roku - zapowiedział Anderson). No i Thick As A Brick. Było także Bourée Bacha z ciekawymi wariacjami na flecie. A na wielki finał oczywiście Aqualung. Potem jeszcze bis - Locomotive Breath, powtórzenie refrenu z Thick As A Brick, i koniec. Światła, z głośników Nad pięknym modrym Dunajem... Widownia reagowała żywiołowo - widać było, że są to fani, którzy znają większość utworów na pamięć. Niektóre piosenki śpiewało z Andersonem pół sali. Mnie drażnił - przede wszystkim - kiepski dźwięk. Może dlatego prosto z koncertu pojechałem do Terra Blues? Zespół Jethro Tull niewątpliwie odegrał w historii rocka swoją rolę. Anderson, w co także nie wątpię, będzie swoją odgrywał jeszcze długo. Stworzył własną formułę u schyłku lat sześćdziesiątych i nic jej od tamtej pory nie było w stanie naruszyć. Czas sobie, Anderson sobie. Okazuje się więc, że czas nie zawsze musi powodować korozję. Ale też w miejscu nie stoi. Nie jest łatwo ten fakt zaakceptować, jeszcze trudniej wyciągnąć zeń wnioski. W show businessie często czas to wyrok. Jak na razie - nie dla Andersona. Daniel Wyszogrodzki Źródło: "Tylko Rock" nr 2 (6) 1992
4 lipca Jethro Tull dał jeden (jedyny) koncert w Czecho-Słowacji, w praskiej Hali Sportowej. Początek był zaskakujący - Anderson został wwieziony na scenę przez ludzi w białych fartuchach na wózku inwalidzkim. Autoironiczny żart mógłby być komentarzem do utworu Too Old To Rock'n'Roll, Too Young To Die, wykonanego w dalszej części występu... Po pierwszych taktach muzyki Ian energicznie wyskoczył z wózka i zaśpiewał Cross-Eyed Mary, nie pozostawiając wątpliwości, że nie tylko nie jest za stary na rock'n'roll, ale i Zezowata Maria nie zestarzała się przez dwadzieścia lat. Po drugiej piosence Steel Monkey (znacznie młodszej, z albumu Crest Of A Knave z 1987 r.) przywitał kilkunastotysięczną widownię śpiewnym Halloooo! Gdy zapytał: ...a czy pamiętacie ten kawałek?, już po pierwszych akordach Thick As A Brick tłum zareagował entuzjastycznie. Zespół nie wykonał jednak całej suity, po dwóch pierwszych tematach przeszedł niespodziewanie do Farm On The Freeway. W ciągu koncertu kilkakrotnie stosowano zabieg łączenia utworów, z dobrym skutkiem. Jethro Tull to grupa perfekcyjna. Osiągnęła na scenie brzmienie studyjne, a wirtuozowskie opanowanie instrumentów pozwoliło muzykom na wspaniałą zabawę dźwiękiem i granie długich partii improwizowanych (My God, Serenade To A Cuckoo). Perfekcja nie usztywnia tej muzyki, nie działa przeciw niej, jak to ma czasami miejsce, gdy dopracowany do bólu warsztat wiąże się z całkowitą utratą spontaniczności. Bez znakomitego opanowania instrumentów taka muzyka nie istniałaby. Nie jest bowiem zbudowana na kilku rockowych riffach. Jest mieszaniną szkockiej muzyki ludowej, baroku, hard rocka, bluesa... Centralną postacią na koncercie był Ian Anderson, grający na flecie, gitarze, mandolinie. Niezwykle witalny, w ciągłym ruchu, serwujący widowni co jakiś czas inteligentne i dowcipne komentarze. Takie jak jego poetyckie teksty, w których nie znajdziemy banałów typu: maybe-baby ani rymów tommorow-sorrow... Anderson zawsze na koncertach kreował postacie ze swych piosenek, to on był Aqualungiem, minstrelem na galerii, szkockim wieśniakiem z Songs From The Wood. To on jest głównym elementem teatralnym Tull, nie wielopiętrowa pretensjonalna scenografia... Gitarzysta Martin Barre grał wspaniale. Pokazał, że jest muzykiem wyjątkowo wszechstronnym. Potrafi tworzyć klimaty jazzowe (Serenade To A Cuckoo - kompozycja Rolanda Kirka), rockowe (Steel Monkey, Kissing Willie) i metalowe (Locomotive Breath) z równą biegłością. W Steel Monkey jego gitara brzmiała jak w nagraniach ZZ Top, w Budapest czyFarm On The Freeway przywodzić mogła na myśl Marka Knopflera... Przy tym był to cały czas rozpoznawalny Barre, który potrafił błyskawicznie przejść od subtelnej barwy do prawdziwego przesteru... Jego gitara znakomicie uzupełniała flet Andersona często prowadząc z nim muzyczny dialog. Barre sam nawet zagrał partię na flecie w jednym z utworów (Ian grał na gitarze), parodiując lidera i jego "bocianią" pozę... Sekcja grała precyzyjnie i nowocześnie; to także jej zasługa, że starsze utwory brzmiały naprawdę świeżo. A właśnie one stanowiły podstawę wykonanego w Pradze repertuaru. Z najnowszej płyty Rock Island (było to przed ukazaniem się Catfish Rising), zespół wybrał tylko Kissing Willie. Zagrał natomiast bardzo mało znany Jack-A-Lynn, zamieszczony na jubileuszowym albumie 20 Years Of Jethro Tull. Występ zakończył słynny Aqualung, lecz po nim publiczność donośnie domagała się bisów i otrzymała jeszcze niezłą dokładkę w postaci Locomotive Breath i tematu Black Sunday. Anderson wypuścił w stronę widowni kilka ogromnych balonów, które odbijane krążyły nad tłumem, gdy zakończył koncert fragmentem Thick As A Brick i z taśmy popłynęły łagodne dźwięki Nad piękny m modrym Dunajcem. Dwugodzinny koncert musiał być wyczerpujący dla muzyków, ale energia pozostała do ostatnich taktów... Jethro Tull w ciągu dwóch godzin przedstawił przemyślany , spójny spektakl na najwyższym muzycznym poziomie. Zespół szanował dźwięki i słuchaczy. Udowodnił, że Tull nie ma nic wspólnego z dull. Radosław Nowak Źródło: "Tylko Rock" nr 2 (6) 1992
O. K. oto jesteśmy - to samo stare Tull, ta sama stara załoga, tylko program częściowo nowy. Jeśli nie wierzysz - sprawdź osobiście - zacytowana tu we fragmencie ulotka reklamowa brzmiała przekonująco, ale mnie starego fana Jethro - przekonywać przecież nie trzeba było. Gorzej za to z zaopatrzeniem w bilety. Wszystkie karty wstępu tłum już zdążył rozdrapać, choć mimo owych ulotek reklama w sumie była skromna. Ale to prawda znana od wieków - doskonały towar może sobie radzić i bez reklamy! Tłok totalny, full pełny. Są chyba wszyscy - małolaty od metalu (czyżby Grammy Award zrobiło swoje?), ludzie trzydziestoletni i osobniki w wieku zdecydowanie bardziej zaawansowanym, chcący zafundować sobie wycieczkę do krainy własnej młodości. I ciągle cholera żadnych biletów. Trzeba podjąć decyzję pogawędki z jednym z bramkarzy. Bramkarz też człowiek i zarobić chce. Wręczam pięćdziesiąt DM (bilet kosztuje circa trzydzieści) i jestem w środku. Właśnie trwa przedbieg w postaci jakiejś lokalnej kapeli, której nazwy nie łapię. Ale muzyka fajna. Rozpoznaję parę pozycji z płyty "5150" Van Halen. Na koniec solo basisty przez bodaj pięć minut - w stylu S. Clarke'a/M. Kinga, o dziwo nie nudne, a wręcz przeciwnie. Potem przerwa. Bieganina technicznych i tym podobnych ludków, a w powietrzu błogi zapach trawki. Do tego hektolitry piwa wlewane w spragnione gardła zgromadzonej gawiedzi. Zresztą piwna firma Kroner to sponsor imprezy. Z trudem przedzieram się bliżej sceny, na której króluje potężny zestaw nagłaśniający JBL i EV. Do tego cztery miksery Yamahy po dwadzieścia cztery kanały każdy! Wreszcie aparatura wypluwa intro i ... jeeedzieeemy! Wstęp jednak mało fortunny - akustyczna gitara Andersona prawie w ogóle niesłyszalna... Dopiero później - barok miesza się ze swingiem, a blues-funk z hard rockiem. Wszystko słyszalne bez zastrzeżeń (albo z zastrzeżeniami malutkimi). Nie brakuje starych, klasycznych numerów ("Living In The Past", "Teacher", "The Whistler", "Thick As A brick"), znajduje się też miejsce dla potężnych partii z aktualnie promowanej płyty "Rock Island". No i, rzecz oczywista, są też Oni, czyli... Ian Anderson - nadal olbrzymia witalność, co jakiś czas charakterystyczne, bardzo dowcipne pogwarki z publicznością, zawsze to cudowne brzmienie fletu, ciągły ruch, prawdziwy szaman rocka! Martin Barre - jak zawsze znakomity technicznie, wielka wszechstronność (zdarzało mu się odjeżdżać w kierunku prawdziwego metalu, a czasem wydobywał "odgłosy" Claptona, Page'a czy Metheny'ego!), jego Hamer Chapperal brzmiał nadzwyczaj finezyjnie. David Pegg - wraz z nieznanym mi bębniarzem pompuje znakomicie i z biglem, choć przyznam się, że nie mam specjalnego zaufania do basistów grających kostką; jego Ibanez SDGR liczy sobie równo pięć strun. Martin Allcock - zajmuje się przede wszystkim robieniem tła przy pomocy całej palety klawiszowych barw, ale parę razy - zpowodzeniem zresztą - sięga też po Rob Armstrong Electric Bouzouki. Zbliża się finał - "Lafof Lux" i "Budapest", a potem bardzo energicznie wymuszone przez publikę bisy. Przy "Steel Monkey" i "Jump Start" wszyscy tańczą i tumult jest ogromny. Potem Ian wysyła olbrzymie balony z napisem Bursting Out. Skojarzenia dobre, ale to już ostateczny koniec, choć potem niektórzy pląsają i bez muzyki. Jeszcze poczciwy walczyk Straussa, rzut oka na pustą scenę i serdeczne podziękowanie zespołowi. Wierzcie mi - to "Monstrum Epoki" trzyma się dziarsko! Wojciech Rapa opracował JSK Źródło: "Rock'n'Roll" nr 11/90
|
|