|
RELACJE Z KONCERTÓW
Minęły właśnie cztery lata od ostatniej wizyty Jethro Tull w naszym kraju i - podobnie jak wtedy - ten radosny dla wszystkich fanów ambitnego art-rocka dzień był wyjątkowo piękny, a słoneczna aura wprowadziła spokojnie w podniosły nastrój oczekiwania na muzyczną ucztę. Jak to zazwyczaj bywa przy tego typu okazjach, już od samego poznańskiego dworca rozpoznać można było na ulicach tych, którzy z całego kraju zjechali się do wielkopolskiej stolicy specjalnie na tę właśnie imprezę (zauważalne były koszulki z nazwami zespołów, transparenty itp.). I chociaż specjalnie wielkich tłumów nie było, to i tak frekwencja była zadowalająca, biorąc pod uwagę fakt, że zespół kilkakrotnie występował w Polsce (po raz pierwszy w 1997 roku) i nie sprzedaje już dzisiaj oszałamiającej ilości płyt. Wierni fani w wieku zespołu lub niewiele od nich młodsi dopisali w pełni, a zwłaszcza cieszył fakt tak dużej ilości młodych słuchaczy, co świadczy o nieprzemijającej wartości samej muzyki. Koncert w poznańskiej Arenie rozpoczął się punktualnie o 20.30, bez zbędnych poprzedzających dodatków w postaci mniej lub bardziej zdolnych debiutantów. Tradycyjne fletowe "intro" odtworzone z głośników wystarczająco rozgrzało atmosferę, tak więc muzycy zostali przywitani w pełni zasłużonym aplauzem. Największą jednak owacją przywitany został lider Ian Anderson i trudno się temu dziwić - ten prawie 57-letni artysta zawsze był, jest i pozostanie centralną postacią w zespole, założycielem, duchowym przywódcą Jethro Tull i "mistrzem ceremonii". To właśnie on sprawił, że pomimo upływu 35 lat, zmieniającej się mody i częstych zmian personalnych w zespole styl został zachowany, a muzyka brzmi dzisiaj zadziwiająco świeżo. W każdym razie nietaktem byłoby zaliczyć Jethro Tull do grona rockowych "dinozaurów". To samo można powiedzieć o scenicznym wizerunku Andersona - można się wręcz dziwić, jak ten człowiek zachowuje tyle siły i pozytywnej energii. Te same "bocianie pozy", rewelacyjne, okraszone humorem dialogi z publicznością (nawet, jeśli uprzednio przygotowane) i przede wszystkim coraz wspanialsza gra na flecie. Na tym instrumencie Anderson potrafi zagrać absolutnie wszystko i właśnie jego dźwięk stał się przez te całe lata najbardziej rozpoznawalnym symbolem Jethro Tull, a przecież tak rzadko spotykamy flet w muzyce rockowej. Bardziej krytyczni słuchacze mogliby co nieco ponarzekać na obecną kondycję wokalną Andersona, ale z czystym sumieniem należy stwierdzić, że w Poznaniu było pod tym względem zaskakująco dobrze, wcale nie gorzej, niż na ostatnich studyjnych albumach Jethro, czy na solowych nagraniach lidera. Tutaj najbardziej liczyła się (i broniła) sama muzyka, a perfekcja wykonawcza wszystkich członków zespołu wzbudzała tylko ogromny podziw. To również bardzo znaczący element, iż na żywo prezentują się tak rewelacyjnie i jeśli nawet ktoś zarzuciłby im rutynę, to nie będzie miał racji - tyle jest w ich grze spontaniczności i radości ze wspólnego muzykowania. Tak więc zespół po raz kolejny potwierdził swoją klasę. Program koncertu stanowił niezwykłą spójność, pomimo zestawiania ze sobą utworów bardzo "starych" i zupełnie nowych. Wykonany na początku "Living In The Past" przywołał wspomnienie czasów z początku działalności grupy, podobnie jak "Nothing Is Easy". Zaskoczeniem dla wielu osób mógł być spokojny "Beggar's Farm" z pierwszej płyty "This Was", nigdy wcześniej nie grany w Polsce. Pozostając nieco w podobnym klimacie muzycy zagrali "With You There To Help Me", kompozycję niewiele nowszą, bo pochodzącą z 1970 roku. I nagle przeskok do zupełnie obecnych, "unijnych" czasów - żartobliwie i aluzyjnie "dedykowany" Unii utwór "Eurology". To z resztą nie ostatnia kompozycja instrumentalna tego wieczoru. Następnie ukłon w stronę płyty "Crest Of A Knave" z 1987 roku, niegdyś bardzo kontrowersyjnej, a to z racji przyznanej nagrody Grammy w kategorii ... heavy-metalowej. Do dziś ten fakt jest zabawnie komentowany przez samego Andersona, jak i znawców Jethro Tull. Zagrany w Poznaniu "Farm On The Freeway" potwierdził tylko bezpodstawność nazywania czegoś takiego "metalem", chociaż środkowy fragment utworu jest pełen naprawdę ostrych gitarowych riffów, kapitalnie dialogujących z fletem Iana Andersona. Po kolejnym instrumentalnym utworze "Pavane" (to przerobiony nieco w
stylu flamenco popularny utwór muzyki klasycznej, skomponowany przez Gabriela Faure) nastąpiła część "folkowo-akustyczna". Najpierw zabrzmiał "Weathercock" z pamiętnej płyty "Heavy Horses", przypomniany w nowej wersji na zeszłorocznym okolicznościowym świątecznym albumie, później zupełnie nowy solowy utwór Andersona "A Week Of Moments" ze znakomitego, bardzo nastrojowego i subtelnie zaaranżowanego albumu "Rupi's Dance". I po raz pierwszy przywołano najsłynniejsze dzieło "Aqualung", uważane przez wielu za największe dokonanie Jethro Tull. Schowany dotąd za szklanym ogrodzeniem perkusista Doane Perry zajął miejsce przy bębenkach z przodu sceny, a klawiszowiec Andy Giddings zamienił syntezator na akordeon.
Paweł Kubica pawelkub@gazeta.pl |
|