|
RELACJE Z KONCERTÓW
Przyznaję, że koncert Jethro Tull w sali Usher Hall był bezpośrednim powodem mojej wizyty w "Atenach Północy", jak przyjęło się mówić o stolicy Szkocji. Jednak to wcale nie on sprawił, że ten wyjazd wspominam w tak specjalny sposób... Występ rozpoczął się prawie punktualnie utworem "Life Is A Long Song", a więc nietypowo, ponieważ bez głośnych "otwieraczy", do których się przyzwyczaiłem. Taki wybór pierwszej piosenki wieczoru pozwolił każdemu członkowi Jethro Tull na osobne wejście na scenę. Muzycy ukazywali się więc publiczności oddzielnie, w odpowiednim odstępie czasu - jeden po drugim. Koncert został podzielony na dwie części: zasadniczo akustyczną (z perkusistą Doane Perrym grającym na małym zestawie) oraz elektryczną, podczas której nasze uszy miały się, jak to ujął Ian Anderson, "wykrwawić". Na szczęście nagłośnienie nie było aż tak silne. Takie w sam raz. Wolałbym chyba usłyszeć tradycyjną mieszankę utworów ostrych, rockowych, przeplatanych delikatnymi balladami. Wtedy występ byłby niewątpliwie ciekawszy... Mój główny zarzut (bo niestety nie jedyny) dotyczy zaprezentowanego repertuaru. Nie będę ukrywać, że chwilami się po prostu nudziłem... Pierwszy raz na koncercie Jethro Tull nie usłyszałem (prawie) NIC wyjątkowego! Cieszę się, że zagrali całą płytę "Aqualung" (pierwszy raz w historii w Wielkiej Brytanii - dodam z dumą), tym bardziej, że ponoć to właśnie w tym roku mija 35 rocznica wydania tego kamienia milowego w dorobku Iana Andersona i spółki, a utwory te brzmiały nawet lepiej niż na właśnie promowanym "Aqualungu Live". Sama trasa przebiegała pod szyldem "The Aqualung Tour". Jednak kiedy pominie się bardzo często wykonywany na koncertach "Budapest" oraz drobiazgi "Protect And Survive Finale" i "Cheerio", to najnowszym zagranym kawałkiem Tull był "Skating Away" z roku... 1974! Z nowszego materiału usłyszeliśmy tylko maleńkie próbki dokonań solowych IA - "Griminelli's Lament" i "Boris Dancing". Jedynym "zaserwowanym" utworem, którego wcześniej nie słyszałem na żywo był trwający kilkadziesiąt sekund "Slipstream". To było piękne wykonanie, "głębsze" i robiące większe wrażenie niż na "Aqualung Live", ale to było stanowczo za mało, aby uczynić ten set list ekscytującym! Przydałoby się zarówno więcej rzadko wykonywanych klejnotów z "zatęchłej" przeszłości (choć nadal uwielbiam słuchać "Up To Me" i "Hymn 43" w tych uwspółcześnionych wersjach, na pewno nie są już koncertowymi "rzadkościami", przynajmniej dla mnie), jak i nowszych dokonań Jethro Tull. Zawsze doskonale rozumiałem przyczyny dla których grupa koncentruje się na starym dobrym Jethro, który wszyscy znają i kochają, jednak zawsze mogłem liczyć na to, że 20-30% repertuaru będzie pochodzić z materiału wydanego nie wcześniej niż w 1995 roku. Jako, że to właśnie w połowie lat dziewięćdziesiątych zainteresowałem się JT, utwory z płyt takich jak "Roots To Branches", "J-Tull Dot Com", czy wreszcie "The Christmas Album" traktuję w wyjątkowy sposób, oparty na własnym, osobistym doświadczeniu do którego mam ogromny sentyment. Te dzieła mogłem usłyszeć zaraz po wydaniu, poprzedzonym wielomiesięcznym oczekiwaniem. Nie dziwota więc, iż było mi żal, że w Edynburgu nie usłyszałem z nich ani jednej sekundy... Przez to po raz pierwszy miałem uczucie, że Jethro Tull żyje przeszłością ("living IN the past") a nie Z przeszłością ("living WITH the past"). To był także mój pierwszy wieczór z zespołem, podczas którego Martin Barre nie zagrał swojego solowego utworu instrumentalnego. Porównując z set listem koncertu, który odbył się dwa dni wcześniej w szkockim Perth, "Morris Minus" został zastąpiony medleyem Mozarta, który niektórzy z nas mogą kojarzyć z anteny TVP Kultura. Choć podoba mi się to ianowe "spojrzenie" na dorobek Mozarta, uważam, że nie jest ono najlepszym wyborem na okazję koncertu Tull. Wolałbym usłyszeć więcej Martina Barre zamiast Mozarta ;-), nawet jeśli byłby to "Morris Minus", na który "załapałem" się już ostatnio zarówno w Poznaniu, jak i "prawie polskim" Wilnie... Pozytywne jest natomiast to, że zespół nieco pozmieniał fragmenty niektórych utworów - do "Slipstream" Ian dodał outro na gitarze akustycznej, "Hymn 43" i "Budapest" miał dodatkowe partie Martina, a "Bouree" nowe, znakomite solo basowe Jonathana Noyce'a. W Usher Hall, nota bene wyglądającej łudząco podobnie do naszej Sali Kongresowej, pojawił się "specjalny zintegrowany gość" w postaci mojej 22-letniej rówieśniczki, klasycznie wyedukowanej bosonogiej skrzypaczki Lucii Micarelli (www.luciamicarelli.com). Wyglądała sexy nawet w tej okropnej różowej sukience ;-) Tak więc nie ma co się dziwić, że od jesieni ubiegłego roku często pojawia się przy boku Jethro Tull i orkiestrowego Andersona, którego syn James Duncan z nią... "chodzi"! ;-) Widziałem jak kilka godzin przed występem szli razem trzymając się za ręce, nieopodal budynku Usher Hall... Zresztą teraz to już nie jest tylko plotka, ponieważ fakt ten został oficjalnie potwierdzony przez IA na antenie radia BBC. Jednak to nie nepotyzm, a jej talent, dynamizm i charyzma przesądziły o tym, że występuje razem z Tull. To dobrze, że mimo swojego wieku lider Tull nadal jest zainteresowany promowaniem młodych talentów. Dzięki znakomitym partiom skrzypcowym, do "Griminelli's Lament", "Wond'ring Aloud" (perła wieczoru!), "Budapest" i paru innych utworów Lucia wniosła wiele gracji i świeżości. Choć czasem można było też zapomnieć, że jest na scenie ("Mother Goose", "Locomotive Breath"). Sama obecność Lucii Micarelli była więc dobrą zmianą, ale... dziwne było słuchanie jej popisów solowych podczas setu JT, z muzykami raz po raz na zmianę opuszczającymi scenę... Oprócz klasycznie brzmiących utworów (fragment koncertu Sibeliusa "Aurora", "She Is Like The Swallow", "Nocturne"), zaprezentowała też (przy asyście grupy) własne interpretacje znanych przebojów muzyki rozrywkowej, jak "Bohemians Rhapsody" The Queen i "Kashmir" Zep Leplina (jak to powiedział IA ;-)). O ile ostry, porywający swoją genialnością i dynamizmem "Kashmir" całkiem nieźle wpasował się w tullową materię, reszta materiału wypadła w zestawieniu z utworami Jethro Tull co najmniej dziwnie. Uważam, że byłoby lepiej, gdyby Lucia zaprezentowała swoją muzykę podczas tradycyjnej części supportowej, a potem dołączyła na scenę, aby ubarwnić materiał Tull. Kto wie, może po prostu jestem zbyt konserwatywny, aby zrozumieć wszystkie "wynalazki" flecisty? Jednak chyba nie byłem w tym uczuciu osamotniony, ponieważ w pewnym momencie ktoś z publiczności krzyknął "play more Jethro Tull!" ("grajcie więcej Jethro Tull!"), co mocno wybiło z rytmu IA i klawiszowca Andy'ego Giddingsa. Na szczęście duża porcja kompozycji skrzypaczki nie oznaczała pomniejszenia ilości muzyki Iana i spółki, choć mogło to sprawiać takie pozorne wrażenie... Szkoda, że obecność Lucii Micarelli nie sprawiła, że IA sięgnął po rzadziej wykonywane utwory aranżowane smyczkami, jak "Acres Wild", "One White Duck", czy "Reasons For Waiting"... Gdyby nie niefortunna formuła koncertów i słaby repertuar, ten koncert bez wątpienia byłby jednym z najlepszych, jakie widziałem. Zespół był w formie wprost wybitnej, choć nie obyło się też bez kilku błędów. Na początku "Cheap Day Return" Ian pomylił się i zaczął grać... "Up The Pool"! ;-) Energia jaką pokazała grupa Jethro Tull z całą pewnością mogłaby wzbudzać zazdrość niejednego zespołu złożonego z rock-metalowych nastolatków. Podczas "Hymn 43", czy "Budapest" trudno było usiedzieć na swoim miejscu. "Wond'ring Aloud" zabrzmiał zupełnie wyjątkowo z partiami skrzypcowymi Micarelli, które sprawiły, że głos IA wydawał się być jeszcze łagodniejszy, dostojniejszy i delikatniejszy niż zwykle. Inspiracja wprost unosiła się w powietrzu. W takim momencie nie można nie wspomnieć o potrzebie wydania nowej płyty studyjnej Jethro Tull, zwłaszcza, że - przypomnijmy - od wydania ostatniego w pełni premierowego albumu, "J-Tull Dot Com" w tym roku mija aż... 7 lat! (Pomijając muzykę solową Iana Andersona, która mimo swojego wysokiego poziomu nie jest jednak starym dobrym rockowym Jethro Tull). Marzę o tym, aby ta inspiracja, energia i ogromny potencjał jaki nadal drzemie w tym zespole zostały przekute na kolejne wybitne dzieło. Nie wierzę w to, że JT nie ma już nic więcej do zaoferowania i zaczyna zjadać własny ogon; że usiadło na laurach. Odgrzewane kotlety schabowe nadal smakują bardzo dobrze, ale czas na świeżutkie de volai! ;-) Wracając do samego występu... Poza powtórzonymi nie wiadomo już który raz żartami o wódce i Jelcynie oraz "łajdaczeniu" Bacha ("basterized"), Ian miał wybitnie śmieszne gadki o Cliffie Richardzie tańczącym w rytmie 5/4 do "Living In The Past" (wykonanego tego wieczoru w wersji zbliżonej do tej z "IA Plays The Orchestral JT", z niesamowitym solo na flecie), glockenspiel użytym w "Slipstream" i "toaletowych" przygodach Sibeliusa. Lider Jethro Tull ruszał się więcej niż podczas moich ostatnich trzech koncertów Tull/IA, co mogłem obserwować z ogromną dokładnością z pierwszego rzędu balkonu, dzięki pożyczonej lornetce teatralnej (jeszcze raz wielkie dzięki, Alina!). Ubrany był w tą samą barwną kamizelkę, co w Wilnie, ale był na tyle uprzejmy, że zmienił spodnie ;-) Jonathan Noyce był jeszcze mniej widoczny niż zwykle - może to z powodu wielkości sceny, a może Lucii Micarelli ;-) Basista założył brązowe buty do ciemnego garnituru, uhhh... ;-) Nad klimatycznym, romantycznym oświetleniem koncertu czuwał "człowiek od wszystkiego" James Duncan. Mam dobre wspomnienia z rozmów ze starszymi, zagorzałymi fanami JT, którzy widzieli i słyszeli znacznie więcej ode mnie; szczególnie z Michaelem z Niemiec - "wariatem", który zamierzał pojechać na wszystkie 19 koncertów tej brytyjskiej trasy "The Aqualung Tour"! Podejrzewam, że udało mu się tego dokonać... Po występie nastąpiło tradycyjne spotkanie z mistrzami. Oczywiście były zdjęcia i autografy. Strasznie długo czekaliśmy na Iana, ale było warto. Dopiero wtedy zauważyłem, że jego opalenizna niewiele ustępuje tej, która należy do najsłynniejszego polskiego mulata ;-) Powiedziałem Doane'owi Perry'emu o potrzebie wydania nowej płyty JT, ale nic nie odpowiedział... Tylko Andy Giddings (zwany przez moje młodsze rodzeństwo Panem Łysym) do nas nie wyszedł, może chciał jeszcze zdążyć przed zamknięciem Mc Donaldsa, którego od lat jest gorliwym klientem... Jak już napisałem na początku, sam koncert, ze względu na swoją szeroko opisaną DZIWNOŚĆ, nie przesądza o wyjątkowości mojej wyprawy do Szkocji. Samo zwiedzanie Edynburga pozostawiło u mnie wiele wspomnień. Piękne, urokliwe, fascynujące, historyczne miasto wypełnione po brzegi średniowieczem i renesansem, położone na siedmiu wzgórach, przy brzegu Firth of Forth (Morze Północne), ze słynnym zamkiem górującym nad całą okolicą, nocą bosko podświetlonym... To jedna z nielicznych europejskich stolic jeszcze nie przesiąkniętych mdłym kosmopolityzmem. Mimo, że Edynburg powszechnie uważany jest za miasto drogie, udało mi się jeść obiady za około cztery funty i co najważniejsze, nie miałem po nich żadnych objawów zatrucia żołądkowego. Po raz kolejny potwierdziła się teza, że warto wszystko organizować, planować i "bukować" odpowiednio wcześniej (co po prostu uwielbiam robić!), ponieważ wtedy ryzyko wystąpienia problemów podczas podróży jest minimalne. Wszystko udało się w 100%, bez żadnych przykrych niespodzianek (może nie licząc fałszywego alarmu przeciwpożarowego w godnym polecenia hostelu Eglinton ;-)), nawet tanie loty były dość punktualne. Spotkałem sporo Polaków, którzy przyjechali tu "za chlebem". W dwa dni udało mi się zobaczyć Colton Hill, Muzeum Szkocji, wzgórze Artura, zamek, katedrę St. Giles; przejść się Royal Mile, oraz odwiedzić... miejsca, których żaden szanujący się fan Jethro Tull, będąc w Edynburgu, przeoczyć nie powinien!
|
|