|
RELACJE Z KONCERTÓW
Ubiegłoroczny występ Jethro Tull w Edynburgu był dla mnie pod kilkoma względami rozczarowaniem. Do Sopotu pojechałem z minimalnymi oczekiwaniami, tym bardziej, że do zespołu dołączyli "tańsi" muzycy z solowej grupy Iana Andersona. Nowej płyty studyjnej JT jak nie było, tak dalej nie ma. To wszystko nie napawało optymizmem. Moje obawy były na tyle duże, że gdyby nie ślub i wesele cioci oraz chrzciny mojej kuzynki, nie byłoby mnie w tym czasie w IVRP i ominęłoby mnie kolejne spotkanie ze starymi przyjaciółmi. Nie sądziłem, że Tull dorówna temu, co usłyszałem w trakcie lipcowego znakomitego koncertu Red Hot Chili Peppers w Chorzowie. A jednak ...
Przed południem wysiadłem z pociągu monopolistycznych PKP. To był wyjątkowo piękny dzień. Arkadyjsko słoneczny i ciepły. Środek sezonu urlopowego. Mnóstwo dobrze wyglądających rodzin z rozbrykanymi dzieciakami. Wakacyjne szaleństwo wisiało w powietrzu. Od razu udałem się na plażę. Spojrzałem na horyzont. Rajcowała mnie świadomość, że gdzieś tam za szerokim Bałtykiem znajduje się Królestwo Wikingów, z którym od zeszłego roku jestem związany w sposób szczególny. Pierwszy raz od kilku ładnych lat wypluskałem się w morzu. Bałtycka bryza orzeźwiła mnie na tyle, że zmęczenie i kac po całonocnym melanżu szybko zniknęły. Nawet nie musiałem inwestować w kefir. Morze było spokojne i ciepłe. Robiłem fikołki w wodzie, kilka razy udało mi się zrobić sześć pod rząd, bez zaczerpnięcia powietrza. Kiedy się z niej zdyszany wynurzałem, zaczepiałem wzrok na wiszącym nad jedną z plażowych knajpek banerem z napisem "Koncert Jethro Tull w Operze Leśnej, 15.08.2007". Bałtyk i Jethro Tull. Tego jeszcze nie było! Cieszę się, że udało mi się zabawić z dobrze znanym czytelnikom moich relacji koncertowych Robertem z Ustronia/Krakowa, jego dziewczyną Igą, oraz mieszkającą nieopodal Trójmiasta Gosią, którą spotkałem pierwszy raz od czasów koncertu ex-basisty Camel, Colina Bassa w Warszawie, w roku 2005. Po wlaniu do przełyków kilku butelek, jak i plastikowych kubków bursztynowego napoju, skosztowaniu podejrzanie świeżych ryb morskich oraz moich tullowych występach wokalnych na plaży (oklaskiwanych przez nieznanych mi urlopowiczów, co wprawiło mnie w stan pozytywnego oszołomienia), udaliśmy się do Opery Leśnej.
Zasmucił nas brak oficjalnych gadżetów, ale to było jedno z nielicznych rozczarowań. Zachwycił mnie leśny charakter tego miejsca. Zgodzę się, że zielone ławki nie były zbyt wygodne, scena raczej niewielkich rozmiarów, ale otoczenie Opery było idealnym tłem dla muzyki Jethro Tull. Zauważył to chyba nawet sam Ian Anderson. Koncert poprzedzony został dziwaczną i chaotyczną introdukcją jakiegoś pana, który nawet zapomniał się przedstawić. Gościu próbował być elokwentny, kompetentny i zabawny, a był raczej żenujący. Przynajmniej dowiedzieliśmy się, że zespół Iana Andersona przybył dzień wcześniej do Warszawy, by odpocząć oraz "napić się wody mineralnej i zjeść zdrową żywność". To w Sopocie takiej nie ma? ;-) Siedzieliśmy w drugim rzędzie. Brzmienie i akustyka były bliskie perfekcji - jakże inne od tego w poznańskiej Arenie, trzy lata temu. Jak już na początku wspomniałem, inny był też skład muzyków. Zamiast Andrew Giddingsa, Jonathana Noyce'a i Doane Perry'ego usłyszeliśmy znanych z orkiestrowych i akustycznych występów IA, Johna O'Harę (klawisze i akordeon), Davida Goodiera (bas) i Jamesa Duncana (bębny, perkusja). Co ciekawe, ten ostatni kilkakrotnie został przedstawiony jako syn Andersona. Dotychczas nie ogłaszano tego oficjalnie. Była to raczej tajemnica poliszynela dla ludzi z tullową TVÅNGSTANKE (to moje ulubione szwedzkie słówko, oznaczające obsesję). Do Sopotu zawitała też postać numer dwa w zespole, gitarzysta Martin Barre. Mieliśmy szczęście, że wziął kilka tygodni urlopu dopiero miesiąc później. Przełożył swoje rozgrywki tenisowe, maratony, żeglugi, skoki na bungee, biegi w workach na ziemniaki i Stwórca wie co jeszcze, na termin późniejszy, by spotkać się z polską publicznością! ;-) Pechowcami okazali się Skandynawowie, którzy zobaczyli we wrześniu "Jethro Tull" ze "statystą", niemieckim 24-latkiem Florianem Opahle w roli gitarzysty. Choć muzykiem jest on uzdolnionym (zainteresowanych odsyłam do wydawnictw "Ian Anderson Plays The Orchestral Jethro Tull"), prawdziwi fani nie mogą mieć wątpliwości, że Tull bez Martina Barre jest jak Włoszczowa bez słynnego peronu i Przemysław bez Edgara. Niestety, dla Andersona przypływ gotówki to vis maior, więc nie ma skrupułów, by występować pod szyldem Jethro Tull nawet bez wieloletniego kompana. Na szczęście nas taka przykra niespodzianka nie spotkała. Skład Anderson-Barre-O'Hara-Goodier-Duncan bardzo mnie zaskoczył. Pozytywnie. Miałem wątpliwości, czy trzech nowych członków "wielkiej rodziny, jaką jest Jethro Tull" (według słów IA) zabrzmi dobrze również w kontekście rockowego Tull. Sekcja rytmiczna wzbudzała podziw swoją solidnością i sprawnością, zwłaszcza grający z energią i szewską precyzją James. Wcale nie brakowało mi Perry'ego. Dobrze radził sobie także Goodier, który wyglądał na człowieka bardziej zadowolonego z grania muzyki Tull niż Noyce.
Kompletny set list z sopockiego koncertu prezentuje się następująco: Someday The Sun Won't Shine For You, Living In The Past, Jack-In-The-Green, The Donkey And The Drum, Thick As A Brick, My Sunday Feeling, Pastime In A Good Company (King Henry's Madrigal), Mother Goose, Bourée, Nothing Is Easy, Steal (Martin Inst.), Aqualung, America, My God, Budapest, Locomotive Breath. Tym razem obyło się bez Sibeliusa, Mozarta i tuzina skrzypaczek. Usłyszeliśmy stare rockowe Jethro Tull bez udziwnień. Tradycyjny format bez gościnnych występów bosonogich performerów muzyki poważnej. Nawet nie było przerwy. Wykonany repertuar w dużej części był bardzo często grany na przestrzeni ostatnich lat, aż do znudzenia. Nowy skład i niewielkie, acz zauważalne zmiany strukturalno-aranżacyjne, spowodowały, że nawet tak przewidywalne klasyki, jak "Nothing Is Easy", czy "My God", zabrzmiały świeżo i interesująco. Inaczej. "Aqualung" został zaprezentowany w rozbudowanej, w znacznej części instrumentalnej wersji orkiestrowej, znanej z DVD pt. "Ian Anderson Plays The Orchestral Jethro Tull". (Oczywiście dla 90% publiczności, w dużej części przypadkowych wczasowiczów, zapewne jest to pozycja nieznana). Słyszałem dziesiątki wykonań "My Sunday Feeling" i to sopockie uważam za najlepsze. Keyboard nie odgrywał w tym utworze (jak i innych) tak dużej roli, jak za czasów Andy Giddingsa. Usłyszeliśmy więc bardziej surowego, gitarowego bluesa z większą dynamiką i "pazurem" niż w dotychczasowych aranżacjach. Przy "Bouree" ("porno jazz" - jak powiedział IA) nie zasnąłem chyba tylko dlatego, że David Goodier zagrał nowe, ciekawe solo na basie, różniące się od tego z płyty "Stand Up". Stęskniłem się za przyjemnością słuchania fragmentu "Thick As A Brick" na żywo. Nie doznałem jej w ciągu ostatnich sześciu lat (od występu JT w Wiedniu, 2001)... Aż do wieczoru spędzonego w środku nadbałtyckiego lasu! Ian powiedział, że suita ta pochodzi z czasów, kiedy "mężczyźni byli mężczyznami, a chłopcy chłopcami" i została napisana przez dwunastoletniego Geralda Bostocka. A świstak siedzi i zawija w te sreberka ;-) W takim miejscu nie mogło zabraknąć czegoś z "Songs From The Wood". Zapożyczając z tytułu tej relacji - jakiejś piosenki, pochodzącej NAPRAWDĘ z lasu. Nawet Ian zauważył otaczające Operę liczne drzewa i zapowiedział akustyczną folkową delicję - "Jack-In-The-Green", zagraną nietypowo - z akordeonem. Wreszcie się doczekałem :)
Jednak prawdziwą perłą był madrygał Króla Henryka VIII (tego, który ścinał głowy żonom), zatytułowany "Past Time In A Good Company". Jethro Tull nagrał ten utwór w 1979 roku, na podstawie aranżacji D. Palmera i wydał na singlu. Szerszemu gronu odbiorców zaprezentowany został na rocznicowym boxie "20 Years Of Jethro Tull", wydanym w 1988 roku. W Sopocie został wykonany w RE_WE_LA_CYJ_NEJ, odmienionej, jeszcze bardziej renesansowej wersji. Martin Barre pokazał, że nie bez powodu wytrzymuje u boku cholerycznego Andersona od tych 38 lat. On po prostu kocha wykonywać tę muzykę i wkłada w grę całe swoje serce. Efektownie zabrzmiał także instrumentalny "The Dunkey And The Drum" pochodzący z nowej płyty Jethro Tull, która - jak powiedział Anderson - "ukaże się gdzieś w 2012 roku". Żart przyjęty został generalnym milczeniem. Chyba tylko ja wydałem z siebie histeryczno-obsesyjny rechot. (Zimą tego roku zespół w końcu wszedł do studia nagraniowego). Choć "Donkey" chwilami za bardzo przypominał "Eurology" i "Spiral", był doskonałym połączeniem folku i rocka progresywnego, czerpiącym z najlepszych tradycji "Thick As A Brick", "Songs From The Wood" i "Broadsword And The Beast". Skomplikowany rytm, częste zmiany tempa i tematu, lotne melodie, sporo partii gitary elektrycznej i akordeonu... Pewnego rodzaju przerywnikiem był utwór "America" - fragment słynnego musicalu "West Side Story", a konkretnie tullowa przeróbka coveru Keitha Emersona z Emerson Lake And Palmer. Zostały w nią wplecione również inne dobrze znane motywy. Kompozycja ta zabrzmiała z siłą godną finału. Jednak zamiast niej, wolałbym usłyszeć coś tullowego. Set list mnie więc zadowolił. Może tylko szkoda, że zabrakło "Dun Ringill", Jack-A-Lynn", "Velvet Green", czy "Rocks On The Road", ostatnio pojawiających się okazjonalnie w koncertowych repertuarach... Nad ascetycznym, acz gustownym oświetleniem czuwał siedemnastoletni (!) Michael Straun. Publiczność dopisała mimo prawie zerowej promocji medialnej. Odniosłem wrażenie, że występ został wyprzedany niemalże do ostatniego miejsca. Pojawiło się sporo przypadkowych urlopowiczów w krótkich spodenkach i sandałach, co było w jakimś sensie odświeżające i inspirujące. Pewnie zobaczyli Tull po raz pierwszy. Podejrzewam, iż dotyczy to również lokalnego folkloru - ekscentrycznego DJ Edka. Kto był, ten widział ;-) Publiczność była bardzo kulturalna i żywiołowa. Jak na koncercie muzyki poważnej, cierpliwie czekała, aż grupa skończy grać dany utwór. Dopiero wtedy następowały gromkie brawa, zwłaszcza po "Thick As A Brick", "Past Time In A Good Company" i "Aqualung". Po wykonanym na koniec części głównej "Budapeszcie" ponad cztery tysiące osób zgotowało Ianowi i spółce owację na stojąco. Szkoda tylko, że Martin nie został przyjęty tak ciepło, jak się spodziewałem, apatyczna reakcja publiczności po jego popisie solowym "Steal" bardzo mnie rozczarowała... Podobnie jak i brak tradycyjnych wielkich balonów podczas bisów. Dotarła do mnie plotka, że nie zmieściły się do samolotu WizzAira (!). Jednak wiem, że na innych tegorocznych koncertach Tull tego elementu także zabrakło. No cóż, cięcie kosztów trwa ;-) Pojawiło się za to kilka akcentów polskich. To pokazuje, że Ian był w wyjątkowym nastroju. Na keyboardzie Rolanda zalepiona została część litery R i zobaczyliśmy napis... POLAND :)) Ian wspomniał o pięknych polskich dziewczynach, na które jest za stary, bo właśnie stuknęła mu sześćdziesiątka. Za to na pewno może jeszcze pić browary... O polskim piwie też powiedział. W trakcie introdukcji do "Lokomotywy" na scenie pojawił się James z... gitarą! Zagrał kilka akordów, po czym został przegoniony przez Martina.
Spoko ziomek z tego Jamesa. On jedyny wyszedł, aby z nami porozmawiać i rozdać autografy. Dałem mu do podpisania zdjęcie pochodzące z wielkiej niemieckiej książki z tullowymi fotografiami autorstwa Didi Zilla. Ta unikalna fotka, wykonana w roku 1984, przedstawia rodzinę Andersonów w otoczeniu posiadłości w Buckinghamshire. Widzimy na niej zabawnego smyka - Jamesa. "Wiesz, kim jest ten mały chłopczyk?" - zapytałem. "Tak, to ja, znam to!" - odpowiedział syn Iana. "Miałeś tylko siedem lat" - poinformowałem. Nagle dało o sobie znać moje dość specyficzne poczucie humoru: "Myślę, że teraz grasz ciut lepiej, niż wtedy" :)) Zdałem sobie sprawę, jak cynicznie i kąśliwie mogło to zabrzmieć, więc na wszelki wypadek dodałem: "Tak naprawdę to grasz znakomicie, zrobiłeś niesamowity postęp". Trzydziestoletni dziś James tylko się uśmiechnął. Potem zauważyłem go na deptaku prowadzącym na plażę. Gdzieś przeczytałem, że szedł "na disco z polskimi foczkami" :-P Ten dzień był wymarzonym zakończeniem mojego urlopu w Polsce. Spotkałem sporo znajomych, w tym m.in. autora "sąsiedzkiej" relacji z koncertu poznańskiego '04 (do przeczytania na tej stronie), Pawła Kubicę z Krakowa, którego bardzo pozdrawiam. Nasze tullowe rozmowy w wagonie Warsu wydawały się nie mieć końca... To był mój rocznicowy, dziesiąty koncert Iana Andersona i jego załogi. Pod względem jakości ulokowałbym go na wysokiej, czwartej pozycji. Na rok 2007 zaplanowano grubo ponad sto występów - najwięcej od przeszło trzydziestu lat! Jethro Tull to dziś niewiele więcej niż wciąż nieźle prosperujący biznes. Na tyle fantastyczno-bombastyczny, że nadal warto go wspierać. Jeśli miałoby to być moje ostatnie spotkanie z jednonogim flecistą, to jestem ukontentowany. Takie Jethro Tull chciałbym zapamiętać.
Łukasz Wąś |
|