|
RELACJE Z KONCERTÓW
Był to mój 13. koncert załogi Iana Andersona, a drugi firmowany jego własnym nazwiskiem. Tym razem lider Jethro Tull postanowił objechać Anglię z serią bardzo kameralnych akustycznych występów granych jedynie w trójkę, z towarzyszeniem niemieckiego gitarzysty Floriana Opahle oraz klawiszowca i akordeonisty Johna O'Hary, który stał się drugim wirtuozem na scenie.
Zacznę od wyjaśnienia tego, co wydarzyło się w 2009 roku. W Sali Kongresowej, rzecz jasna, pojawiłem się, ale... Moje fatalne samopoczucie spowodowało, że koncert Jethro Tull nie wywołał na mnie żadnego wrażenia i w sumie jedyne pozytywne wspomnienia z nim związane ograniczają się do faktu zabrania ze sobą sporo młodszego rodzeństwa oraz spotkania ze starym kompanem Robertem i jego Aśką. Poza tym byłem wyraźnie przygnębiony faktem utraty większości oficjalnych płyt IA/Tull w skutek osobistych "zawichrowań". Nie miałem więc siły ani ochoty pisać relacji z tamtego występu. Dziś jednak mamy rok 2011... To już inne czasy. Odzyskałem wewnętrzną równowagę i muzyka Iana Andersona znów daje mi tyle radości co kiedyś. Dlatego wyciągnąłem trochę pieniędzy ze zbyt szybko kurczącego się budżetu i zdecydowałem się odbyć długą podróż - najpierw z Warszawy do Krakowa PolskimBusem, potem do lotniska Stansted RyanAirem, w końcu autokarem National Express do londyńskiej Victoria Station. (Za pomoc w organizacji wycieczki serdecznie dziękuję mojemu staremu kumplowi Basiorowi i jego karcie płatniczej, jak się okazuje o wiele użyteczniejszej od mojej). Byłem po wyczerpującym dniu pracy, ale i pewnej wyjątkowej rozmowie w miejskim autobusie, która nastroiła mnie bardzo pozytywnie. Do Londynu pojechałem więc zmęczony, ale niezwykle entuzjastyczny, w świetnej formie psychicznej.
Koncert odbył się w dniu moich imienin, w dziewiętnastowiecznej wiktoriańskiej Kaplicy Zjednoczeniowej (Union Chapel), w dzielnicy Islington. Wyraz "zjednoczeniowa" ("union") ma genezę w ekumenicznej kongregacji anglikanów i tzw. non-konformistów. Choć w kaplicy czasem odbywają się jakieś czytania biblijne, dziś pełni przede wszystkim funkcję sali koncertowej. To bardzo klimatyczna miejscówka pełna interesujących, pięknie oświetlonych ornamentów i witraży. Mieści zaledwie około 800 osób. Wyprzedany do ostatniego miejsca występ był więc bardzo kameralny nie tylko ze względu na format, ale i miejsce.
Wśród publiczności znajdowały się niemal wyłącznie starsze osoby w wytartych dżinsach i tullowych koszulkach. Ludzi w moim wieku (20-, 30-latków) było jak na lekarstwo. Dzieciaków, rzecz jasna przyprowadzonych przez rodziców, naliczyłem sześcioro. To smutne, że ta muzyka jednak nie dociera do młodszych pokoleń. Ale niby jak ma dotrzeć? Gdzie ci ludzie mają usłyszeć dokonania Jethro Tull, skoro media niemal całkowicie je ignorują? Gdyby nie mama, która około 1994 roku nagrała fragment przeboju "Bungle In The Jungle" na starą kasetę, pewnie ja sam mógłbym żyć w muzycznej nieświadomości i jakiegoś rodzaju pustce... Miejsca w długich drewnianych ławach świątyni nie były numerowane, więc rządziła zasada "kto pierwszy, ten lepszy". Zarezerwowałem sobie miejsce w czwartym rzędzie, na wprost Iana, i poszedłem do stanowiska z gadżetami. "Cześć Tom! Dasz mi dziś darmowego t-shirta?" - zwróciłem się do wieloletniego sprzedawcy z "tour crew", nawiązując do często powtarzanego żartu Andersona (tego wieczoru też się zresztą pojawił). Oczywiście koszulkę musiałem... kupić, za 15 funtów. Można ją zobaczyć pod adresem: http://www.chesterhopkins.co.uk/uploads/products/544f246f8539a269a249d9227be17511.jpg (tyle, że tylna strona jest inna). Ale dostałem za to darmowy breloczek z "Aqualungiem" :) Na sali wypatrzyłem syna lidera JT, Jamesa Duncana i przywitałem się z nim. Koncert rozpoczął się, według mojego zegarka, o 19.48. Zaczęli instrumentalnie, od folkowego "Boris Dancing". Po tradycyjnym śpiewnym "heeellooo" Andersona i jego żartach z podstarzałych gości w koszulkach Easy Jeta, usłyszeliśmy surrealistyczny "Mother Goose" zagrany w wersji rozbudowanej, znanej od kilku ładnych lat. (W trakcie paru pierwszych występów tej trasy zamiast tego utworu wykonywane były rzadkie koncertowe perełki: "Just Trying To Be" i "Slipstream" - szkoda, że się nie załapałem). Florian Opahle zagrał na gitarze akustycznej wszystkie partie basu z części instrumentalnej "Matki Gęsi", "człowiek orkiestra" John O'Hara grał raz na akordeonie, raz na keyboardzie, na grzechotkach i bongosie. Ian, oprócz śpiewania, grania na gitarze akustycznej i flecie, wspierał rytmicznie Johna, uderzając stopą w leżący na scenie tamburyn. Robił to wielokrotnie tego wieczoru, co wyglądało dość komicznie ;-) Dwoił się i troił, aby "ukryć" brak bębniarza i basisty. Następny był knajpiarski "Up To Me" zaczynający się od histerycznego śmiechu Andersona. John O'Hara nie pierwszy i nie ostatni raz tego wieczoru wykazał się refleksem i podzielnością uwagi, jedną ręką grając na klawiszach, a drugą miarowo uderzając w talerz perkusyjny. Zawsze uznawałem go za muzyka statecznego i zachowawczego... Aż do tego koncertu! Wielki szacun dla niego, robił co najmniej za dwóch... Uważam, że Ian powinien dać mu podwójną wypłatę ;-) Krótki agronomiczny "Set Aside" z jednym małym fałszem na flecie poprzedził pierwszą próbkę najnowszych, wciąż niewydanych dokonań IA/Tull - instrumentalne "Overture". Kawałek znany jest mi z bootlegów z trasy solowej Iana po USA, jesienią 2010 roku. Tym razem został jednak zaaranżowany inaczej ze względu na okrojony skład personalny. John powinien był dostać zawrotu głowy od tej ciągłej zmiany instrumentów... "Overture" to szybki eklektyczny numer zawierający w sobie takie gatunki jak rock progresywny, folk i jazz. Doskonała, nieźle pogięta i odjechana melodia. Ian powiedział, że jest to "uwertura do... może zobaczymy, może zobaczymy" i mrugnął okiem. Czyżby była to aluzja do sesji nagraniowych nowej płyty, które mają rozpocząć się w październiku? O nich też Anderson tego wieczoru mimochodem wspomniał... Takie obiecanki słyszę jednak od wielu lat i jak dotąd nic z nich nie wynika. Zobaczę nowy album, to uwierzę, na razie radzę zbytnio się nie podniecać ;-) "Wond'ring Again" z albumu "Living In The Past" (nie mylić z "Wond'ring Aloud"!) to koncertowy rarytas, po którego Ian sięgnął jesienią zeszłego roku po otrzymaniu maila od jednego z fanów, który zasugerował mu wykonanie tej właśnie piosenki. Zabrzmiała doskonale, wybornie wzbogacona klawiszami O'Hary i gitarowymi smaczkami Opahle. Jak powiedział Ian, tekst utworu traktuje o takich jakże dziś aktualnych zagadnieniach jak globalizacja, efekt cieplarniany, czy ekspansja demograficzna. Po "Wond'ring Again" nadszedł czas na pierwszy popis solowy "bawarskiego chłopca" Floriana Opahle. "Andantino" nawiązuje do stylu flamenco i ponoć zostało skomponowane przez muzyka kiedy miał lat... osiem (!). (BTW w listopadzie 2008 roku miałem okazję posłuchać tego kawałka po raz pierwszy w miejscowości o nazwie Radzyń Podlaski, kiedy to Opahle wraz z innymi gitarzystami Ericem Mantelą i Neilem Zazą koncertował po naszym kraju). Ian i John wzbogacili te hiszpańskie brzmienia rytmicznym klaskaniem. Po solówce Floriana nastąpiły gromkie brawa. Kolejnym dość nowym utworem lidera Tull był spokojny folkowy "Hare In The Wine Cup" skomponowany wiosną zeszłego roku. Jest to autentyczna historia królika, który jakimś cudem przedostał się na teren posiadłości państwa Andersonów i został zagryziony przez ich psa. "Wrauuuł, chaps! To co nam zostało po króliku to ta piosenka... Oraz łapa, pół ucha i miękki śliski różowy nosek" - zażartował flecista. Efektowne partie akordeonu oraz chórki Johna i Floriana (grającego wtedy na... basie!) sprawiły, że bardzo przyjemnie się tego słuchało. (Motyw królika jeszcze powrócił w dalszej części wieczoru). Niespodzianką było pojawienie się na scenie młodej Natalii Holt grającej na altówce i należącej do kwartetu smyczkowego Raven, specjalizującego się w wykonywaniu utworów zespołu... Megadeth (!). Natalie, wraz z Ianem i Johnem, wykonała własną celtycko brzmiącą kompozycję "Nightingale", w której też zaśpiewała. Niestety nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pierwszą połowę koncertu zamknął Jan Sebastian Bach. Oczywiście nie we własnej osobie, tylko w postaci dwóch jego utworów: "Bach's Prelude In C Major", w którym prym wiódł John O'Hara, ale i Natalie Holt dodała swoje "trzy grosze" przyozdabiając kompozycję klasycznymi partiami altówki; oraz - rzecz jasna - obowiązkowego "Bouree". Przed nastąpieniem dłuższej niż zapowiadanej przerwy, Ian powiedział: "teraz możecie pójść się czegoś napić, może jakiegoś drinka... Drinka? Może nie powinienem tego mówić w kościele. Hmm... Kościele? Eee tam, jakim tam kościele, jakimś pierdolonym kościele... Ops! Err... Przecież już występowałem tu kiedyś... Chyba nie powinienem tego mówić!". :):):)
Drugi set otworzył "Up The Pool" będący reminiscencją ianowych lat spędzonych w miasteczku Blackpool na północy Anglii. John O'Hara zagrał na czymś co Anderson nazwał "breathalyzerem". Jedyne znane mi tłumaczenie tego słowa brzmi: "alkomat" ;-)) Nie był to jednak alkomat, a raczej taka plastikowa dziecięca zabawka z ustnikiem i klawiszami. Florian ponownie zagrał na basie. "Up The Pool" wywołał tak duży aplauz publiczności (ze względu na swoją angielskość?), że końcówka utworu z krótką solówką breathalyzera została zagłuszona gromkimi brawami. Ian i John postanowili więc zagrać to zakończenie raz jeszcze. Dla wielu niespodzianką musiała być "The Story Of The Hare Who Lost His Spectacles" z suity "A Passion Play". Została w bardzo humorystyczny sposób wyrecytowana przez Iana, który udowodnił, że ma predyspozycje na dobrego aktora. Był to bardzo teatralny montypythonowski element występu. IA, wyposażony w przenośny mikrofon, okulary i czytankę, chodził po scenie jak narwany, bez przerwy (nad)gorliwie gestykulował, opowiadając nam o króliku, który zgubił okulary. John i Florian stworzyli doskonały akompaniament, wierny oryginałowi. Trzecim nowym utworem, napisanym latem zeszłego roku, był bluesowy "Adrift And Dumbfounded" z obszernymi partiami instrumentalnymi. Od kiedy tylko pamiętam zawsze pragnąłem usłyszeć na żywo sekcję "The Poet And The Painter" z albumu "Thick As A Brick". Tego wieczoru moje marzenie się spełniło! Ianowe trio, wraz ze wspomnianą Natalią Holt, zagrało tylko ten jeden fragment suity. Partie fletu były wyjątkowo piękne, rzec można - przestrzenne, w trakcie środkowej "dyskusji" z gitarą akustyczną Floriana. W pewnym momencie Ian zamiast zaśpiewać, wyrecytował tekst, co było na swój sposób oryginalne i efektowne. W przyszłym roku IA pod własnym nazwiskiem, już z pełnym zespołem (O'Harą, Opahle, basistą Davidem Goodierem i bębniarzem Scottem Hammondem), odwiedzi Europę i USA wykonując "Thick As A Brick" w całości (tak!). Mam nadzieję, że pojawi się z tym repertuarem albo w Polsce, albo przynajmniej u naszych najbliższych sąsiadów. No i nadszedł czas na najwspanialszy moment występu w Union Chapel - unikalnie piękny, majestatyczny, magiczny "A Change Of Horses". Warto przybliżyć historię tego, nie zawaham się użyć takiego słowa, arcydzieła. Na przełomie listopada i grudnia 2008 roku zespół Jethro Tull, wspólnie z grającą na sitarze Anoushką Shankar (córką znanego muzyka Ravi Shankara, która parę lat temu, o czym prawie nikt nie wie, wystąpiła na weselu córki IA) zagrał trasę po Indiach. Z tej okazji Anderson skomponował dwa instrumentalne utwory, duchem przypominające klimat "Baśni tysiąca i jednej nocy"; w których wiodącą rolę pełnił flet i sitar. Wykonał je i o nich zapomniał... Aż do września 2009 roku, kiedy to odbył kilka tras solowych po Wlk. Brytanii i Ameryce Północnej. Wtedy też przearanżował wspomniane kompozycje, wzbogacił je partiami wokalnymi i nadał im następujące tytuły: "Tea With Princess" i właśnie "A Change Of Horses". Pierwszy z tych utworów dość szybko zniknął z koncertowych setlistów, drugi wykonywany jest po dziś dzień. Jest typowo andersonowskim połączeniem muzyki orientalnej i celtyckiej oraz dość długą epicką formą. Większość ze znanych mi wersji nasycona jest brzmieniem akordeonu. Jednak w Londynie kawałek ten został znów przearanżowany, tekst nieco zmieniony, a partie akordeonu zastąpione keyboardem, altówką Natalii Holt i gitarą Opahle. W tle usłyszeliśmy chwytliwy efekciarski podkład "beatowy" sprawiający, że "A Change Of Horses" zabrzmiał całkiem nowocześnie. Mógłbym tego słuchać bez końca. Obok tych melodii nie potrafię przejść obojętnie... To z pewnością najlepszy utwór Andersona od czasów płyty "Roots To Branches". Polecam przeszukać YouTube, by poczuć ten nieziemski klimat... Po "A Change Of Horses" swój moment znów miał Florian Opahle, który wykonał niemal heavy-metalowe solo na gitarze elektrycznej na podstawie bachowskiej "Tokaty i Fugi" i pokazał, że jest bardzo sprawnym "wiosłowym" (choć, i to jest nie tylko moje zdanie, takich jak on jest wielu, a Martin Barre ze swoją bardzo intuicyjną i niewyreżyserowaną grą jest tylko jeden). Oklaski po tym popisie były nawet bardziej gromkie niż po wielu utworach Andersona. On sam chyba to zauważył, gdyż rzucił się na kolana i zaczął bić Florianowi pokłony. "Budapest" zabrzmiał dość ascetycznie bez wielkich rockowych bębnów i basu, choć John O'Hara zagrał dodatkowe niskie dźwięki na klawiszach, a Ian w każdej wolnej chwili wytrwale tupał w tamburyn. W trakcie drugiej połowy utworu Florian sięgnął po elektrycznego Les Paula, by prowadzić nieskończone dialogi z fletem Andersona. Tenże zachowywał się trochę jak autystyk, unosząc prawą nogę w rytm bębnów, których... nie było. Niemniej jednak muszę podkreślić, że "Budapest" zawsze znakomicie wypada na żywo, a teraz, po tegorocznej wycieczce do stolicy Węgier, wyzwala także świeże turystyczne wspomnienia. "Aqualung" został wykonany w wersji alternatywnej znanej z CD/DVD "Ian Anderson Plays Orchestral Jethro Tull". Nieco pompatycznej i momentami nudnawej... W każdym razie zdarzyło mi się wtedy kilka razy ziewnąć. Choć część instrumentalna zawsze robi na mnie wrażenie ze względu na swój mistycyzm i dynamizm. Szczególnie urzekła mnie partia gitary akustycznej Floriana. I na tym zakończyła się główna część koncertu. Po niespełna minucie muzycy wyszli, by zagrać bis. "Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby połączyć "Living In The Past" z "Locomotive Breath"? Myślę, że coś takiego..." - powiedział Ian i zaczął grać "Lokomotywę" na... gitarze akustycznej w rytmie 5/4. Była to ciekawa odmiana. Po tym nietypowym wstępie usłyszeliśmy ten kawałek już w takiej wersji do jakiej przywykliśmy. Tyle, że oczywiście zagranej w trójkę. No dobrze, w czwórkę, bo w trakcie kilka ostatnich utworów do grupy znów dołączyła Natalie Holt. Po ukłonach zespołu z głośników jak zwykle popłynęły dźwięki "What A Wonderful World" Amstronga. Ian tradycyjnie ubrany był w czarną kamizelkę i białą koszulkę. Szalał na tyle, na ile pozwalała mu ograniczona powierzchnia sceny. Jak zwykle żartował i sporo mówił o nie-wiem-już-której-z-rzędu reedycji "Aqualunga", tym razem zremiksowanej przez Stevena Wilsona z Porcupine Tree, która ukaże się pod koniec października. Wspomniał też, że w przyszłym roku ukaże się jubileuszowy remix "Thick As A Brick". Takie wyciąganie kasy od fanów za wszelką cenę zaczyna się już robić niesmaczne... Mógłbym narzekać, że Ian powinien postarać się bardziej przearanżować wszystkie utwory ze względu na ograniczony skład personalny. Jednak dla mnie był to magiczny wieczór ze względu na miejsce i kameralną formułę, i cieszę się, że mogłem wysłuchać now(sz)ych utworów na żywo. Ian pokazał, że nawet na akustycznym koncercie bez towarzystwa standardowej sekcji rytmicznej, potrafi rozgrzać publiczność; i nie bez powodu już od ośmiu lat występuje u boku Johna O'Hary.
Łukasz Wąś Ps. Po występie miał miejsce melanż ze starymi znajomymi rodziców, u których nocowałem. Monika zrobiła świetny makaron z brokułami i parmezanem, wypiliśmy sporo Lechów, które można dostać niemal w każdym osiedlowym sklepie w Londynie. Biesiadowaliśmy do późnej nocy... Ponieważ był to już mój trzeci pobyt w tym mieście, nie czułem potrzeby dłuższego pobytu i wróciłem następnego dnia. Choć może i szkoda, bo Monika i Gruby byli bardzo dobrymi i gościnnymi kompanami. Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję, kochani! |
|