|
RELACJE Z KONCERTÓW
Któż by się spodziewał, że w tym roku aż dwa razy przyjdzie mi zobaczyć na żywo Iana Andersona... Wyjazd na majowy występ Jethro Tull w Poznaniu był rzeczą oczywistą i planowaną o wiele wcześniej, natomiast solowy koncert orkiestrowy Iana w stolicy słonecznej Italii już nie... Powodem było to, że daty i lokalizacje występów tej włoskiej trasy zostały ostatecznie zatwierdzone zaledwie półtora miesiąca wcześniej. Miałem więc dość mało czasu na organizację całej wyprawy, zebranie odpowiednich funduszy, rezerwację autokarów, noclegów etc., ale na szczęście wszystko się udało. Do miasta Romulusa i Remusa zawitałem już dzień przed koncertem.
Dzięki temu mogłem zwiedzić tą piękną, historyczną metropolię, zjeść przepyszne spaghetti Vongole (z ostrygami w muszlach) oraz spotkać się z interesującą osobą - Niemką, Ullą Hilger, która zna Jethro Tull "od kuchni". Opowiedziała mi wiele interesujących anegdot i "zascenicznych" historii związanych z zespołem. Podzieliła się również ze mną informacjami ściśle "top secret", dotyczącymi przyszłości grupy; o których na tej planecie wie zaledwie kilka osób. I niech tak już może lepiej pozostanie ;-) Jednak to, że moja kolejna niezapomniana, tullowa przygoda właśnie się zaczyna, poczułem już wcześniej, w trakcie podróży do Rzymu. Na ekranach telewizorów zamontowanych w autokarze, którym jechałem, wyświetlana była dość świeża, taka typowa, głupawa amerykańska produkcja komediowa zatytułowana "Super Tata" ("Big Daddy"). Otóż w jednym z dialogów pojawia się wzmianka o - jakżeby inaczej! - Jethro Tull. Pewien ojciec pyta swojego syna: "dlaczego kilka lat temu nawet nie oprowadziłeś swojej ciotki po mieście?". A on na to: "ponieważ tego wieczoru Jethro Tull miał koncert w New Jersey" :) :) Wyobraźcie sobie, co wtedy poczułem!! Występ miał miejsce w znajdującym się w północnej części Rzymu, Centrale Del Tennis (a więc pod gołym niebem - na szczęście pogoda była iście śródziemnomorska!), należącym do wielkiego kompleksu sportowo-kulturalnego o nazwie Foro Italico, wybudowanego za czasów niejakiego Benito Mussoliniego. Przed koncertem miał miejsce cały szereg problemów - na przykład wieczór wcześniej okazało się, że lokalny promotor nie zapewnił wystarczającej ilości głośników. Trzeba więc było na własną rękę, w pośpiechu sprowadzać dodatkowe nagłośnienie i testować je do późnej nocy. Ian był podobno strasznie wściekły. Myślę, że niektórzy z drogich internautów wiedzą, jaki potrafi być ten człowiek, kiedy jest wkurzony... Nie mniej nerwowo było w dniu samego występu, kiedy to członkowie orkiestry przyjechali na próbę zaledwie... godzinę przed otwarciem bram (!). Włosi to bardzo sympatyczni i radośni ludzie, ale również strasznie chaotyczni, niezorganizowani i spóźnialscy. No i w angielskim mogliby się trochę podszkolić ;-) Oliwy do ognia dolewa fakt, że lokalny promotor (znów!) wykreślił wszystkie nazwiska z listy gości zaproszonych przez... The Jethro Tull Production Management (rzecz niesłychana!!!). Oznaczało to, że musiałem wysupłać z kieszeni 30 Euro na bilet ;-) Na szczęście sam koncert odbył się już bez żadnych niepożądanych niespodzianek. Możecie mi wierzyć, lub nie, ale nie przypominam sobie, żebym na jakimkolwiek występie Jethro Tull widział tak dużo młodych twarzy! To wyglądało tak, jakby to właśnie one dominowały! Na terenie stadionu było gdzieś w granicach około trzech tysięcy osób - nieźle, jak na tak kiepską organizację i promocję (czy raczej jej brak). Publiczność reagowała bardzo spontanicznie, jak przystało na południowców, ja natomiast wolałem pamiętać o tym, że nie jest to typowy, rockowy "show". Nabywszy piękny, czarny t-shirt (teraz chyba ulubiony z mojej kolekcji piętnastu oficjalnych koszulek Tull/IA) ze zdjęciem Iana znanym z okładki jego ubiegłorocznej płyty solowej "Rupi's Dance" i datami wszystkich pięciu koncertów orkiestrowych we Włoszech (plus jednego, który w końcu się nie odbył) oraz mrożoną herbatę Nestea, czekałem już tylko na występ. Jeszcze kilka ciekawych rozmów z innymi fanami i... ...cały "spektakl" rozpoczął się z niewielkim opóźnieniem, bo około godziny 22.00. Brzmienie i nagłośnienie było bardzo dobre - szkoda, że tak samo nie było w Poznaniu, ale wszystkiego mieć nie można... Koncert niespodziewanie rozpoczął się od "Eurology" z "Rupi's Dance" - nigdy nie spodziewałbym się, że można rozpocząć w ten sposób, ale był to na pewno udany eksperyment. Taka radosna i skoczna melodia to dobry pomysł na udany początek wieczoru (czy może raczej już nocy). Zawsze kiedy słyszę "Eurology", moja twarz przypomina jeden wielki uśmiech - sam nie wiem dlaczego, w końcu na inne "wesołe" utwory IA nie reaguję aż w taki sposób. Jednym z kawałków, które miałem nadzieję usłyszeć był "Calliandra Shade", również z "Rupiego". Moje życzenie spełniło się bardzo szybko, ponieważ ta przeurocza piosenka, poświęcona - jak powiedział Anderson - "włoskiemu piciu kawy", została zagrana już jako drugi utwór tego koncertu. Tekst znam na pamięć, więc śpiewałem "Calliandrę" razem z Mistrzem (ubranym tak samo, jak w Poznaniu), on to zauważył (siedziałem blisko sceny) i pokazał na mnie palcem. Ludzie siedzący obok mnie odebrali to jako gest sympatii ze strony lidera Jethro (pokazując mi uniesione do góry kciuki), jednak ja wolałem już przestać śpiewać. Ianowi potrafią przeszkadzać na scenie najprzeróżniejsze rzeczy i wolałem ucichnąć ;-) Tym bardziej, że wiedziałem o tych wszystkich, opisanych wcześniej kłopotach z lokalnym promotorem i obawiałem się, że może być z tego powodu nerwowy. Na szczęście, jak się później okazało, moje obawy były niesłuszne. Następnie usłyszeliśmy dwa, stare akustyczne numery Jethro Tull - "Skating Away On The Thin Ice Of A New Day" oraz "Up The Pool". Ten drugi został zapowiedziany jako kompozycja poświęcona Blackpool - jak to ujął Ian, "zadupiu" ("shithole") znajdującym się na północy Anglii, w którym spędzał lata swojej wczesnej młodości. "Ale mają tam taką dużą wieżę. Kiedy mieszkasz w Blackpool, widzisz ją od razu, zaraz po przebudzeniu. Tak samo, jak ze stolcem wznoszącym się w górę każdego ranka. Dziewczyny coś o tym wiedzą" - to była pierwsza tego wieczoru próbka "szkolnego" humoru IA. Muszę przyznać, że naprawdę nie spodziewałem się, że będzie on tak wyluzowany, a jego gadki sceniczne będą tak bardzo rozbudowane. Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem tak dużo nietuzinkowych, całkiem improwizowanych i spontanicznych żartów podczas jednego koncertu. Na początku wydawało mi się, że Ian jest poddenerwowany i próbuje ukryć ten fakt wymuszonym dowcipem, ale minęło niewiele czasu zanim przekonałem się, że jestem w błędzie. Co chwilę mówił "okey dokey", co wydawało się być tego dnia jego natręctwem (cóż, przynajmniej dzięki temu ta relacja ma fajny tytuł!). N Ostatnim utworem zagranym bez orkiestry (przynajmniej w tej początkowej części występu) był "Boris Dancing", w rytm którego flecista bardzo wysoko podnosił prawą nogę, "kopiąc powietrze". W recenzji koncertu Jethro Tull w Poznaniu napisałem, że IA "kondycyjnie trzymał bardzo przyzwoity poziom, choć nie powalał na kolana aż tak, jak w niemieckim Grafenhainichen". Tym razem z całą pewnością można powiedzieć, że na stadionie rzymskiego Foro Italico, właśnie "powalał na kolana", tak jak w niemieckiej wiosce! Świrował w obecności ponad dwudziestu muzyków orkiestry symfonicznej z teatru Regio w Parmie, co może być uznane za brak dobrego wychowania, czy gwiazdorską ekstrawagancję... Albo/i za dowód na to, że Ian zawsze jest "naszym" Ianem, bez względu na wszelkie okoliczności. Jednak posądzenia o arogancję, czy brak szacunku, mogły nasuwać się same, kiedy to Anderson w ewidentny sposób nabijał się z orkiestry, gdy jej muzycy znaleźli się w końcu na scenie! Jak wiadomo, każdy swój występ zaczyna ona od strojenia instrumentów. "O! To jest właśnie to, co najbardziej lubię, jeśli chodzi o orkiestrę" - mówił z głupkowatym uśmieszkiem lider JT, ironicznie kiwając głową. Namówił publiczność, żeby pomogła nastroić instrumenty klasycznym muzykom. Około trzech tysięcy gardeł zawyło w mniej lub bardziej jednolitym rejestrze. Ach ten Ian... Pierwszym utworem zagranym z udziałem "molestowanej psychicznie" orkiestry był "Life Is A Long Song", który zabrzmiał równie pięknie, jak na CD i DVD "Living With The Past". Równie pięknie został też zaśpiewany, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to jeden z "dobrych dni", jeśli chodzi o kondycję wokalną Andersona. Także i pod tym względem było lepiej niż w poznańskiej Arenie; na podobnie wysokim poziomie, jak w niemieckiej wiosce, latem 2003, czy cztery lata temu w Sali Kongresowej. Byłoby dziwne, gdyby mimo obecności orkiestry, w repertuarze nie pojawiło się z nic z quasi-klasycznej płyty solowej flecisty, "Divinities". Usłyszeliśmy więc "In The Grip Of Stronger Stuff", zapowiedziane przez IA w taki oto sposób: "ten utwór dedykuję byłemu basiście Jethro Tull, Dave Peggowi, który ma poważny problem alkoholowy. To coś w rodzaju ostrzeżenia dla nas wszystkich. Widzę tutaj stoisko Heinekena, po prawej stronie (pokazał je ze sceny), więc wszyscy będziecie mogli spróbować, jak wtedy jest." Po "In The Grip..." miała miejsce spora niespodzianka, ponieważ "Wond'ring Aloud" został gościnnie zaśpiewany w duecie z niepospolitej urody Włoszką, 23-letnią Alessią D'Andrea (było całkiem nieźle!), która później jeszcze dwukrotnie dołączyła do ponad dwa razy starszego Andersona. Alessia zeszła ze sceny, robiąc miejsce dla klarnecisty i oboisty. Lider Jethro Tull zapowiedział "Cheap Day Return" i był już gotowy do zagrania tego utworu, ale muzycy ci byli jacyś śpiący i powolni, trzeba było więc poczekać aż w końcu zajmą swoje miejsca. Co zrobił wtedy Anderson? Schował ręce za plecy i zaczął... gwizdać (!)... melodię znaną właśnie z "Cheap Day Return"! Ach ten Ian... Utwór został połączony z "Mother Goose", wykonanym z bardzo podobną, rozbudowaną częścią instrumentalną, jak ta zaprezentowana w poznańskiej Arenie. Na scenie pojawił się drugi flecista, co dla bardziej wtajemniczonych było wyraźnym sygnałem, że za chwilę usłyszymy "Griminelli's Lament" z "Rupi's Dance". Była to po prostu rozkosz dla uszu, znakomicie zaaranżowana przez orkiestrę, w trakcie której co "delikatniejsi" osobnicy mogli mieć spory problem, aby ukryć swoje wzruszenie. To samo można powiedzieć o tak długo oklaskiwanym "Bouree". Koncert został podzielony na dwie połowy i - nawet nie licząc przerwy - był nieco dłuższy od występów Jethro Tull. Pierwsza część została zakończona kolejnym pojawieniem się Alessi D'Andrea, która razem z Ianem i jego solowym zespołem, wykonała własną przeróbkę "Locomotive Breath", mającą się wkrótce ukazać na jej singlu (z gościnnym udziałem IA). Była to wersja interesująca i niecodzienna, takie właśnie powinny być moim zdaniem tzw. "covery", więc spodobało mi się to wykonanie "lokomotywy". Po około dwudziestu minutach przerwy Anderson wszedł na scenę i powiedział... "A Week Of Moments". Tylko tyle i aż tyle. Usłyszeliśmy więc kolejny utwór z "Rupiego" (szkoda, że nie był to "A Raft Of Penguins" - wspaniale pasowałby do takiego formatu) oraz akustyczną wersję "Living In The Past" z wyeksponowanym brzmieniem akordeonu. Niestety, również początek drugiej połowy zagrany został bez orkiestry. To jeden z moich zarzutów wobec koncertu - zbyt dużo było utworów granych tylko przez Iana i jego solowych muzyków. Mimo, że były to wykonania znakomite, sprawiały wrażenie "wypełniaczy", tym bardziej, że były już prezentowane na trasach "Rubbing Elbows" (i dobrze znałem je z bootlegów). Jak powiedział mi po występie dyrygent orkiestry, klawiszowiec i akordeonista w jednej osobie, John O'Hara, powodem było to, że "próby z orkiestrą zajmują tyle czasu". Najznakomitsze owoce tych długich i pewnie mozolnych przygotowań mogliśmy podziwiać od momentu, kiedy zagrany został "Pavane" z ubiegłorocznego "The Jethro Tull Christmas Album". Każdy, kto zna tą piękną andersonowską przeróbkę słynnej kompozycji Gabriela Faure, może sobie tylko wyobrazić, jak znakomicie mogła zabrzmieć na żywo z udziałem muzyków orkiestrowych, a nie sampli pochodzących z keyboardu Andy'ego Giddingsa ;-) Legendarny "Aqualung" tym razem został "zaserwowany" kilkadziesiąt minut przed finałem występu, w innej niż zwykle, rozbudowanej, quasi-klasycznej i - można rzec - patetycznej dość wersji, zawierającej w sobie instrumentalne "Aquadiddley" i momenty, w których Ian śpiewał tylko do akompaniamentu orkiestry. Kolejną perłą ze świątecznej płytki Jethro Tull był "God Rest Ye Merry Gentlemen". Ta znana, brytyjska kolęda została skomentowana przez flecistę w taki oto sposób: "jesteście dość religijnym narodem, więc powinniście to lubić" ;-) Tą świetną muzyczną celebrację mogły zakłócić tylko pochodzące z rzymskiej "otchłani" dźwięki syren policyjnych. "My God" zabrzmiał z podobną siłą, jak zwykle, mimo, że na scenie nie było ani Martina Barre, ani Doane Perry'ego. Nieobecność tego pierwszego szczególnie "rzucała się w uszy" podczas zamykającego główną część koncertu "Budapest". Na gitarze grał mój rówieśnik, Florian Opahle (www.florian-opahle.com) z Niemiec i niektóre jego partie nie przypadły mi zbytnio do gustu (wtedy sobie myślałem - gdzie jest Martin??), tak samo jak jego sceniczny image "szalonego metalowca", który wydawał się taki jakiś sztuczny... Jednak wielką niesprawiedliwością byłoby nie wspomnieć, że na gitarze akustycznej radził sobie doskonale. Jeśli jestem już przy Florianie, to warto byłoby też napisać coś o innych członkach zespołu solowego Andersona. Wszyscy towarzyszą liderowi Tull na jego trasach "Rubbing Elbows" oraz wsparli go podczas pracy nad "Rupi's Dance". Wyjątkiem jest wspomniany przed chwilą Opahle, który dostał tą robotę dzięki występom z wokalistką pop-rockową Mashą, poprzedzającą europejskie koncerty Jethro Tull, latem ubiegłego roku. Muzycy towarzyszący Ianowi to bez wątpienia dobrzy, profesjonalni rzemieślnicy, ale... No właśnie - są oni tylko sprawnymi rzemieślnikami (jak powiedział Ian, "wziętymi z książki telefonicznej" ;-)). Brakuje im wigoru i charakteru członków Tull. Ale zapewne właśnie tak miało być. James Duncan Anderson, ubrany w elegancki, czarny garnitur, dosiadł perkusji; wspomniany już wcześniej John O'Hara dyrygował orkiestrą (nie używając pałeczki!), grał na keyboardzie i akordeonie; David Goodier na basie (po koncercie przekonałem się, że to bardzo miły gość!). Wracając do samego występu i "Budapesztu"... Utwór ten zawsze wypada znakomicie na koncertach, a kiedy na przeciwko ciebie siedzi orkiestra, grająca również wiele dodatkowych partii, potęgując czar i urok tej kompozycji; to zaczynasz szczypać się w skórę, sprawdzając, czy aby na pewno nie jest to sen ;-) Na bis usłyszeliśmy po raz kolejny "Locomotive Breath", tym razem w tradycyjnej wersji. Jak dla mnie, dwie "lokomotywy" to trochę za dużo, jak na jeden koncert, może dlatego, że słuchałem tego utworu już tyle razy. Alessia D'Andrea po raz kolejny dołączyła do Andersona, który poprosił ją również o to, aby powiedziała po włosku publiczności, że lider Tull "świetnie się bawi". Ten odpłacił się jej "soczystym" całusem. Polecam odwiedzić stronę internetową Alessi (www.alessiadandrea.com), na której znaleźć można zdjęcia zarówno z samego opisywanego występu, jak i tego, co było wcześniej i później. Brzmi interesująco? ;-) Aby zakończyć opisywanie zaprezentowanych tego dnia utworów, należy jeszcze wspomnieć, że podczas próby przed koncertem, zespół wykonał dodatkowo "Holy Herald" i "Not Ralitsa Vasileva", z towarzyszeniem orkiestry oraz rozbudowaną częścią instrumentalną. Po występie miałem okazję "stuknąć się łokciem" ("rubbing elbows") z Mistrzem, "naciągnąć" go na autografy i zdjęcie, oraz pogadać z jego muzykami. Wystarczyło cierpliwie poczekać około 30-40 minut na opustoszałym już stadionie. Życie jest czasem zaskakująco proste. Życie jest dobre! Opuściłem Foro Italico bez jakiegokolwiek pomysłu, jak dotrzeć do miejsca mojego noclegu. Nie wiedziałem, dokąd idę. Na szczęście znalazłem przystanek, z którego odjeżdżają nocne autobusy do Termini Station i około drugiej w nocy byłem już w łóżku. Czasem warto wybrać się na inny koncert niż Jethro Tull ;-) Orkiestrowe koncerty Iana Andersona to niewątpliwie udany eksperyment. Pewnie potrzebuje on czasem odmiany i trochę odpoczynku od rockowego "hałasu", "rutyny", kolegów z zespołu... W niedalekiej przyszłości Ian pojawi się z orkiestrą w Grecji, Francji, Belgii i Niemczech. Trwają również rozmowy na temat ewentualnej trasy po Europie Wschodniej. Trzymajmy więc kciuki!
|
|