|
PRZEKŁADY
Mam 39 lat, z wykształcenia jestem inżynierem mechanikiem (jestem absolwentem Politechniki Rzeszowskej), zawodowo zajmuję się tłumaczeniami tekstów technicznych. Samego języka Szekspira uczyłem się we własnym zakresie. Nie uczęszczałem na żadne kursy ani nie korzystałem z pomocy żadnych nauczycieli za wyjątkiem... Iana Andersona. To za jego sprawą i jego muzyki doznałem fascynacji językiem angielskim i postanowiłem ten język poznać.
Moja droga na farmę żebraczą.
Początki fascynacji Jethro Tull.
"Kamyczkiem", który obruszył lawinę stał się zakup (bodaj w 1978 r) przez mojego ojca magnetofonu kasetowego wyprodukowanego w Polsce na licencji Grundiga. Magnetofon był kiepski, ale mnie to nie przeszkadzało (do tej pory zresztą uważam, że muzyki trzeba "słuchać" sercem a nie uszami), bo muzyka to nie fale ciśnienia, muzyka dzieje się wewnątrz człowieka. Zacząłem więc szukać "zastosowania" dla tego magnetofonu. Pierwszych nagrań dokonałem za pośrednictwem mikrofonu zabudowanego na obudowie rzeczonego urządzenia. Nagrałem je z audycji nadawanej przez program I PR. Szybko spostrzegłem, że choć łatwo wpadają w ucho, to mają niestety tę wadę, że po paru przesłuchaniach już nie są takie fajne, a po kolejnych, wręcz nie da się ich słuchać. Chodziłem wtedy do 3 klasy liceum w Przeworsku (to takie prowincjonalne miasteczko w Podkarpackiem) i zwróciłem się o pomoc do mojego kolegi z klasy, który, wiedziałem o tym skądinąd, interesował się muzyką. Liczyłem na to, że on jakoś zaradzi niepokojącemu zjawisku szybkiego "zużywania się" muzyki. Poradził mi wtedy, bym słuchał programu III PR, w szególności zarekomendował mi audycję p.t. "Katalog nagrań", powiedział, że teraz co tydzień odtwarzają kolejne płyty zespołu Led Zeppelin. Trafiłem na płytę "Houses of the Holy". Gdy usłyszałem pierwsze tony, pomyślałem sobie "Na Boga! Co to ma być?!" chciałem nawet przerwać nagrywanie. Wstrzymałem się z tym jednak, bo przecież zawsze można je skasować. Ta decyzja przesądziła (właściwie) o moim przyszłym życiu, bo po kolejnych dwu przesłuchaniach tej płyty "łuski spadły mi z... uszu" - Zeppelini zdobyli moje serce szturmem, poczułem się jakbym zdobył Mount Everest. Z tej perspektywy to czegom słuchał wcześniej wydało mi się zwykłym śmieciem i opinii w tym względzie nie zmieniłem do tej pory. W dalszej kolejności zainteresowałem się też Deep Purple, Pink Floyd (akurat wtedy wydali sławetną "Ścianę") oraz tak zwanym nurtem elektronicznym (Tangerine Dream, Vangelis) później także (było na pierwszym roku studiów) Black Sabbath. Jakoś unikałem tzw. art rocka, który wydawał mi się mało "męski". Przez dłuższy czas, bezskutecznie poszukiwałem jakichś nagrań Jethro Tull. Muszę nadmienić, że były wtedy trudne do przezwyciężenia przeszkody ze zdobyciem nagrań z "Zachodu", co gorsze moi znajomi jakoś Jethro Tull nie słuchali. Piszę, że "szukałem" gdyż jeszcze będąc uczniem ogólniaka oglądałem w TV wieloodcinkowy film produkcji amerykańskiej p.t. "Historia muzyki rozrywkowej" i tam w parosekundowym ujęciu pokazano występ Jethro Tull, opatrzony zresztą przez samych autorów filmu bardzo niepochlebnym komentarzem. Nie zwracałem na to uwagi - potrafiłem już wtedy samodzielnie powiedzieć jaka muzyka jest dobra, a jaka zła - patrzyłem jak zaczarowany na Andersona. Coż to był za kapitalny pomysł na wizerunek sceniczny: te oczy mówiły wszystko: raz wytrzeszczone w masce szaleństwa, innym razem zmrużone w kpinie, jakiejś autoironii, i ... wabiące rzesze rozgorączkowanych fanek, zawsze jednak ze znamionami niepospolitej inteligencji ich właściciela. Spodobał mi się też sam utwór przez nich wtedy grany - to był "Minstrel in the Gallery". Pierwszą płytą jaką sobie nagrałem był rewelacyjny koncert "Bursting Out", przegrany z winylowej płyty wydanej w Jugosławii. Najpierw spodobały mi się pojedyncze utwory o hardrockowym zacięciu, a z czasem fascynacja "rozlała" się na całą płytę. Parę tygodni później udało mi się nagrać "Too Old Too Rock'n'Roll...". Wtedy oprócz muzyki przepisałem sobie teksty piosenek. Nie mogłem pojąć jakim cudem tak różne płyty mają wspólnego autora. Nauczyłem się wtedy tekstów na pamięć (bez ich pełnego zrozumienia) i śpiewałem w stylu karaoke, naturalnie wtedy, gdy nikt mnie nie słyszał. Ubocznym efektem tego było to, że opanowałem prawidłową wymowę angielską, zafascynowałem się tym językiem i postanowiłem się go nauczyć.
Jethro Tull dzisiaj:
Dzisiaj z tego okresu ostała się pod względem muzycznym, tylko fascynacja Jethro Tull. Czasem (nawet z przyjemnością) posłucham nagrań Zeppelinów, ale już Black Sabbath czy Deep Purple są dla mnie nie do zniesienia. Już jako człowiek w pełni dojrzały punkt ciężkości moich dodatkowych (obok Jethro Tull) zainteresowań muzycznych przemieściłem na np. King Crimson (to muzyka z żarem, bardzo interesująca pod względem formalnym, aczkolwiek nie nadająca się do codziennego słuchania), stary Yes (szalenie ambitny niekiedy aż do nieczytelności, który razić może pewnym chłodem emocjonalnym) i stary Genesis (z Peterem Gabrielem) - oni nadal mnie wzruszają. Jethro Tull w tym towarzystwie zajmuje miejsce szczególne, ich muzykę mogę bez znużenia słuchać codziennie, czerpać z niej życiową energię, można z niej wreszcie uczynić trwały element swojego życia. Muszę w tym miejscu nadmienić, że nie posiadam żadnej wiedzy muzycznej, co może jest i dobre, bo kto wie czy owa wiedza nie zatrułaby mi przyjemności słuchania muzyki.
Recepcja Jethro Tull:
Osobnego omówienia wymagałby opis poszukiwania "szaleńców" podobnych do mnie. Po pierwsze: płeć niewieścia pozostawała w tym względzie głucha jak przysłowiowy pień - to szalenie rozczarowujące. Uznałem, że to muzyka typowo męska, ale i wśród mężczyzn nie sposób było znaleźć "bratniej duszy". Owszem moi muzycznie (jakoś tam) wyrobieni znajomi mówili, że muzyka jest świetna, ale gdyby ją rozumieli w pełni to powiedzieliby coś więcej. Oczywiście szybko odkryłem na czym polega różnica między Jethro Tull a każdym innym rodzajem muzyki, potrafiłem tę różnicę werbalnie wskazać. Zawsze jednak na drodze stała bariera emocjonalna. W ostatecznym rozrachunku okazywało się, że wiedzieć o czymś to jedno a odczuwać to drugie. Co ciekawe, to "coś" nie jest wcale ukryte przez Andersona, jest to w tej muzyce "na wierzchu" (w jednym utworze jest tego więcej (Teacher, Skating Away...) a w innych mniej), ale szkopuł w tym, że nikt nie spodziewa się w muzyce znaleźć czegoś takiego i tu jest pies pogrzebany. Media bowiem w pierwszym rzędzie, a potem edukacja "nauczyły" nas czym jest muzyka, wytresowały sposób jej odbioru i... postawiły barierę dla tej muzyki pełnego zrozumienia.
Są jeszcze przeżycia bardzo osobiste jakoś z tą muzyką splecione, których nie zamieniłbym na nic innego. I tak tuż po wprowadzeniu stanu wojennego siedziliśmy z kolegami zastraszeni i upokorzeni w akademiku, za oknem na rogatkach miasta stoi SKOT a przy trociniaku grzeją się uzbrojeni żołnierze. A z mojego radia niesie się Cheerio - głos otuchy i nadziei w tych ciężkich czasach. Albo parę lat później: okolice Bożego Narodzenia, moje małżeństwo właśnie się rozpada, jestem dokładnie w środku rocznej służby wojskowej w Oleśnicy, pełnię wartę, jest już ciemno na dworze, w budynku sztabowym jeszcze pracują, ktoś ma włączone radio, które nadaje Christmas Song. Nie wiem czy rozumiecie co wtedy czułem, słowa tutaj nie są w stanie oddać nastroju chwili - tego ściśnięcia w gardle.
Jethro Tull a filozofia:
Pozwolę sobie jeszcze na refleksję filozoficznej natury (bo ten aspekt w muzyce Jethro Tull jest bodaj najistotniejszy). Różne zespoły podchodzą do kwestii przesłania własnej muzyki w różny sposób. King Crimson dla przykładu zabiera nas w podróż do granic muzyki, do samych jej podstaw w mroku zanurzonych, prowadzi nas do samych źródeł egzystencjalnego cierpienia, Yes natomiast opisuje jakby boską stronę natury ludzkiej (trochę nieprawdziwie jak na mój gust), Led Zeppelin daje nam muzykę szczerą, trochę naiwną, często ekshibinicjonistyczną czy orgiastyczną (ten brak pohamowania i otamowań dla emocji to mój główny dla tej muzyki zarzut). Jethro Tull mówi o człowieku takim jaki jest, muzykę tę stworzono z pełną świadomością ludzkiej śmiertelności - Anderson mówi odbiorcy co z tym fantem począć. Powiedziałem wcześniej, że ta muzyka jest "męska", nie tylko z tego powodu, że płeć niewieścia (w zakresie może niezbyt reprezentatywnym dla wniosków ogólnej natury) oblała u mnie test na rozumienie Jethro Tull, lecz także i z tego, że typowo "męską" jest postawa spokoju wobec świadomości rzeczy ostatecznych i akceptacji (ale nie zgody) dla nich. Jethro Tull proponuje cieszyć się życiem nie dlatego, żeby o śmierci zapomnieć i o niej nie myśleć, lecz dlatego, że ona jest faktem. Carpe diem - jako postawa całkiem świadomie przyjęta i doskonale (najlepiej?) umotywowana, jako jedyne rozsądne wyjście. Słowa moje zresztą nie bardzo sięgają istoty rzeczy, ale mam nadzieję, że zrozumiałe jest to o czym mówię. Blisko muzyki Jethro Tull, aczkolwiek z innej beczki umieściłbym takie zjawiska w kulturze jak: "Grek Zorba" Kazantsakisa, "Colas Breugnon" Rolanda, obrazy Breugla, Dudy-Gracza by wymienić tylko kilka. Żadne z nich jednak głębią emocjonalną jaką ewokują nie mogą się z Jethro Tull równać.
Muzyczna strona Tulla:
Oprócz tego, to co robi Jethro Tull jest szalenie intrygujące pod względem formalnym, grane z prawdziwym radością i zamiłowaniem (z pewnością nie jest to muzyka niepokoju finansowego) a że samo granie muzyki leży u podstaw natury ludzkiej to nie jest wcale dzwne to, że w przypadku Jethro Tull jest ono (granie) tak naturalne jak oddychanie. Specyficzne rozwichrzenie stylistyczne Jethro Tull mogłoby sugerować, że muzycy nie bardzo wiedzą co robią, ale tak moim zdaniem nie jest. Wszystko jest tu bowiem rzetelenie przemyślane, nie ma żadnej przypadkowej nuty. Muzyka ich ma jeszcze coś, co bardzo osobiście w muzyce cenię - chodzi o jej "gęstość" i wielowarstwowość. Jeśli przysłuchać się pojedynczym instrumentom, to można dostrzec jak one się cudownie ze sobą splatają i uzupełniają. Bo można tworzyć "ścianę dźwięku", która jest płaska i zimna jak płyta stalowa (robią tak zespoły deathmetalowe), ale też można ją uczynić na modłę irlandzkiej plecionki cieszącej ucho subtelnym rysunkiem i elegancją linii. W Jethro Tull miejsce gitary elektrycznej (w rękach niezastąpionego i jedynego Martina) jest inne niż w jakimkolwiek innym zespole, bardziej pełni ona funkcję instrumentu perkusyjnego aniżeli prowadzącego, choć ostatnimi czasy, gdy Anderson stracił głos, Barre zajął miejsce bardziej typowe dla składu rockowego. Często w muzyce zespołów rockowych (nawet tych najlepszych) obserwuje się takie zjawisko jak "samoczynne granie się utworu", szczególnie jest to znamienne dla Pink Floyd ale i też dla Led Zeppelin (słynna Caruselambra). W przypadku takich samograjów muzyka wpada w jakieś łożysko i tam już się toczy do momentu aż wybrzmi ostatnia nuta (po paru taktach wiemy już o co chodzi), w przypadku Jethro Tull niczego nie możemy być pewni, Anderson co rusz szturcha swoją muzykę tak, że doznaje swoistego "wywichnięcia" z tego gniazda w którym, w opinii słuchacza, tkwi. Ale nie rozpada się, tylko znajduje sobie inne miejsce, by za chwilę i z niego "wyskoczyć". Muzyka w ujęciu Andersona jest swoistym labiryntem stylów i nastrojów po którym muzyk, jak przewodnik, prowadzi nas i przedstawia wszystkie cuda jakie przygotował dla nas. Przy takiej dawce ironii jaką Anderson w swej muzyce zawarł, istnieje pokusa, aby "odpuścić sobie" na polu profesjonalizmu wykonania. Anderson tej pokusie się oparł: z jednej strony sobie kpi (także z siebie) a z drugiej tworzy z niezwykłą starannością i perfekcją. Muzyka Jethro Tull to cały oddzielny kontynent, pełen różnych stylów i konwencji, tak bogaty, że starczyłoby pomysłów dla kilku zespołów.
Na koniec pragnę zaznaczyć, że nie akceptuję bezkrytyczne wszystkiego co Jethro Tull czy IA dokonają. Są u nich płyty-niewypały (Under Wraps), są kwestie dyskusyjne (do tej pory nie wiem co było wcześniej: We Used to Know czy Hotel California the Eagles, Waking Edge czy Brother in Arms, Raising Steam czy Money for Nothing). Nie kolekcjonuję też żadnych tullian (koszulek, gadżetów, ploteczek) - najważniejsza jest jednak dla mnie muzyka, choć naturalnie sam Anderson ma dużo do powiedzenia także i poza sceną. Na tym zakończę moje dywagacje chałupniczego chowu na temat Jethro Tull, parafrazując geniusza powiem tylko: the rest is the music, bo lepiej jest muzyki słuchać niż o niej mówić.
Moje inne pasje:
Moje zainteresowania bardzo szerokie i dlatego niestety zanadto powierzchowne. Językiem angielskim nie interesuję się już tak jak kiedyś, wciąż sobie mówię, że powinienem swoją wiedzę pogłębić, ale brak mi motywacji. Do tłumaczeń technicznych, którymi się param od jakichś 8 lat w zupełności wystarczy to co umiem. Wciąż uważam, że z działalności translacyjnej powinienem zrezygnować i zająć się moją prawdziwą pasją - grafiką. Na początku lat 90-tych moje rysunki pokazały się na łamach czasopisma "Fantastyka" - były to ilustracje zamówione do opowiadań. Jednak zarzuciłem działalność dla "F" głównie z przyczyn finansowych. W sumie "wystąpiłem" bodaj trzykrotnie w roli grafika. Lubię literaturę, kiedyś czytałem dużo ale dziś tylko Lema - ostatniego humanisty, który rozumie świat współczeny i naturę ludzką. Interesuję się również techniką (uważam się za znawcę historii lotnictwa), matematyką i fizyką. Interesuję się też grafiką w wydaniu komputerowym (3DStudioMAX, Photoshop), z której może kiedyś będę się utrzymywał oraz programowaniem.
Przekład Jethro Tull na język polski:
Gdy podejmuję się zadania tłumaczenia stawiam sobie określone cele. Dla mnie bowiem w tym konkretnym przypadku proces translacyjny dzieje się na kolejnych warstwach, stanowiących kolejne zadania z jakimi tłumacz musi się intelektualnie uporać. Oto one:
- Zrozumieć słowa (to oczywiste)
- Odnaleźć wszystkie wątki znaczeniowe.
- "Wygładzić kanty" tłumaczenia tak by Polakowi ich czytanie nie sprawiało bólu :-).
- Poprzez analogie w odniesieniach kulturowych (języku, historii, geografii i.t.p.) wtórnie "zanurzyć" tekst w kulturze polskiej jako coś wyrosłe na naszym gruncie, albo zastosować takie "sztuczki", aby czytelnik przez chwilę poczuł się jak rodowity Anglik, Szkot i.t.p.
- Doprowadzić metrum i/lub rymy do zgodności z oryginałem, tak aby można było pomyśleć o wykonywaniu Jethro Tull po polsku.
Powyższe punkty należy traktować jak kolejne szczeble drabiny - jeśli ktoś wspiął się na szczebel 5-ty to oznacza to, że pokonał szczeble: 1, 2, 3 i 4. Moim celem jest osiągnąć przynajmniej szczebel 3. Jest parę tekstów, w których udało mi się sięgnąć szczebla 4, nie starałem się natomiast nigdy wejść na szczebel 5.
Na szczebel piąty niech wejdzie ktoś inny, kto jest poetą w składaniu słów biegłym. Mógłby ktoś spytać czy postulat piąty da się w ogóle spełnić. Uważam, że tak: mamy na to rozliczne przykłady. Udało się bowiem przenieść na grunt rodzimy The Beatles (w przekładzie niezrównanego Stanisława Barańczaka), Edith Piaf, Jacquesa Brela, wreszcie musicale i rock-opery (Skrzypek na dachu, Jesus Christ Sperstar czy last but not least - Grease). Ktoś mógłby zadać pytanie gdzie w Polsce znaleźć kogoś kto wdziałby andersonowski płaszcz, grał jak on, jak on śpiewał...stojąc przy tym jak Kriszna na jednej nodze? Odpowiedziałbym tak: nie chodzi tu wcale o naśladowanie Jethro Tull, chodzi o to, aby przez tę muzykę i słowa dać i nam zaczerpnąć z tego zdroju optymizmu w najczystszej postaci. Optymizmu (widzę to wyraźnie), którego nasz kraj bardzo potrzebuje. Przepraszam za ten patetyczny ton.
Maciek Rolski
email: maciekrolski@wp.pl
Autor tlumaczeń pragnie podziekowac panu Maciejowi Raginiakowi z
Olsztynka za jego nieoceniona pomoc i znaczacy wklad do tlumaczen.
|