- Pamiętasz jeszcze swoją pierwszą próbę z Republiką?
- Zbigniew Krzywański: Tak. Nawet jeszcze wtedy nie graliśmy pod tą
nazwą. W 1980 roku
przyjechałem do Torunia na studia, chociaż tak właściwie zamierzałem
oddać się sztuce. Kilka lat później usłyszałem wywiad z Jimmim Pagem, jako
młodym chłopakiem próbującym grać na gitarze. Na pytanie dziennikarza:
"Czy przez resztę życia chciałby grać?" powiedział, że interesuje się biologią.
Akurat studiowałem biologię i bardzo ucieszyła mnie ta odpowiedź gitarzysty
Led Zeppelin. Pierwsza nasza próba to było takie spotkanie i przegranie
numerów Res Publicy pod kątem ich używalności. Nie mieliśmy jeszcze własnej
tożsamości artystycznej. Była po prostu ochota na granie. Kiedy zaczęliśmy
pisać pierwsze piosenki zrodziła się też między nami jedność towarzyska.
Spotykaliśmy się, słuchaliśmy muzyki. To zaprocentowało. Pierwszy koncert
zagraliśmy już po kilku miesiącach prób.
- Czy dzisiaj często wracasz pamięcią do tamtych lat?
- Dzisiejsze czasy są tak samo atrakcyjne i równie emocjonalne jeżeli
chodzi o sztukę. Jednak w tej chwili stoją przed nami większe wyzwania.
Z perspektywy czasu może się wydawać, że wtedy było łatwiej, bo naszego
grania nie obciążała konieczność życia z muzyki. Wtedy liczyła się tylko
pasja i zabawa. Dzisiaj jest zdecydowanie trudniej, ale przez to lepiej.
Granie wymaga większego wysiłku.
- Czym Twoim zdaniem Republika zauroczyła słuchaczy, że od pierwszej
piosenki stała się znana i popularna w całej Polsce?
- Często się nad tym zastanawiałem. Mam wrażenie, chociaż nie chciałbym
być posądzony o zarozumiałość, ale dotarliśmy do tej części ludzi, którzy
wcześniej nie znajdowali nic dla siebie. Większość z nich oczekiwała głębszego
przekazu. Grzegorz tekstami był ich w stanie zadowolić i emocjonalnie,
i w sensie przekazu. Bolączką większości zespołów, które określają się
jako rockowe jest to, że zapominają o swoim podstawowym celu, jakim jest
oddziaływanie na innych. Jeżeli z ust z wokalisty wydobywają się puste
słowa to zaczyna to być kulturystyka muzyczna, nie mająca nic wspólnego
z prawdziwym graniem. Rock to sztuka przekazu. Do dzisiaj o tym pamiętamy.
Poza tym jakoś tam na popularność Republiki wpłynęły te czarno-białe barwy,
chłód sceniczny, jakiś dystans do wszystkiego. Z zasady nie pokazywaliśmy
się w telewizji. Nie było kalkulowania wysokości ilości sprzedaży płyt.
Chodziło o to, aby dotrzeć do ludzi z przekazem. Dopiero, kiedy granie
stało się naszym zawodem zaczęliśmy myśleć o pieniądzach. Wielu ludzi nie
wytrzymało tego, co im zaproponowaliśmy. Siłą rozpędu część osób przyjęła
nas jako swoich, a potem nas odrzuciła. Zaczęło się mówić, że nasz przekaz
jest przeintelektualizowany. To wcale nieprawda. Muzyka Republiki była
po prostu przeznaczona dla określonego odbiorcy.
- Jednak historia pokazała, że Wy tego wszystkiego też nie wytrzymaliście.
- Dzisiaj tamten okres nazywamy separacja. Po prostu w pewnym momencie
pojawił się kryzys emocjonalny między nami. Kłótnie nie dotyczyły tylko
i wyłącznie pieniędzy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie były
one aż tak duże, aby toczyć o nie boje. W gruncie rzeczy zadziałało co
innego. Pojawiły się między nami tak silne napięcia, że nie potrafiliśmy
już dalej wspólnie działać. Bardzo dobrze się stało. Teraz po latach nikt
nie pamięta o tamtych sporach. W sumie nawet wtedy można było się dogadać.
Teraz już nie ma takiej możliwości, żeby zespół się rozpadł. Raczej po
prostu możemy w pewnym momencie stwierdzić, że już nie mamy siły wyjść
na scenę. Jednak na razie cały czas mamy coś do powiedzenia.
- Ten kryzys emocjonalny był też chyba związany z bardzo szybkim
sukcesem?
- Można to rozpatrywać pod tym względem, ale my nawet pod koniec istnienia
w pierwszym okresie grania, zapełnialiśmy spore hale. Ogólnie z rockiem
było kiepsko, ale na nasze koncerty przychodziło po 4, 5 tyś ludzi. Poza
tym mieliśmy prawie gotową fantastyczną płytę, która ostatecznie ukazała
się jako pierwszy album Grzegorza Ciechowskiego. Nie brakowało nam publiczności
czy repertuaru. Działało też kilkanaście fan-clubów. Po prostu między nami
pojawiło się coś niedobrego.
- Był na pewno taki moment w którym pomyślałeś, że to już koniec
Republiki.
- W 1986 roku. Chociaż cały czas w podświadomości kołatało mi się,
że prędzej czy później zespół i tak będzie istniał zespół. Nasze granie
było przecież wiarygodne i prawdziwe. Wielu wykonawców w jakimś stopniu
upodabniających się do nas już nie gra.
- Potem był zespół Opera, który nie chwycił na rynku.
- Uważam, że jedyna płyta, którą nagraliśmy jest interesująca. Nie
wiem, czy mieliśmy cokolwiek więcej do zaproponowania w tej konfiguracji.
Każdy traktował ten zespół jako grupę zastępczą dla Republiki. Dlatego
też nic z tego nie wyszło.
- Jaka siłę dzisiaj ma Republika?
- Cały czas wielka. Mamy wewnętrzną potrzebę nagrania następnej płyty.
U nas nie ma tak, że kontrakt coś wymaga. Wydajemy album wtedy, kiedy mamy
ochotę.
- Jakie jest następne wyzwanie artystyczne Republiki?
- Trudno mówić o jakiś konkretnych wyzwaniach. Robimy to, co lubimy.
Nie ma żadnego kombinowania na siłę. Nowa płyta, która się ukaże będzie
w 100 procentach nasza.
- Jako Republika gracie utwory też utwory Obywatela G. C.
- To nie ma znaczenia. Przecież w obu projektach głównym kompozytorem
jest Grzegorz Ciechowski.
To wszystko brzmi podobnie. Każdemu z nas to jest równie bliskie.