Wywiad ze Zbigniewem Krzywańskim dla serwisu 30 TON.
(autor: Krzysztof Kowalewicz)

- Pamiętasz jeszcze swoją pierwszą próbę z Republiką?
 
- Zbigniew Krzywański: Tak. Nawet jeszcze wtedy nie graliśmy pod tą nazwą. W 1980 roku
przyjechałem do Torunia na studia, chociaż tak właściwie zamierzałem oddać się sztuce. Kilka lat później usłyszałem wywiad z Jimmim Pagem, jako młodym chłopakiem próbującym grać na gitarze. Na pytanie dziennikarza: "Czy przez resztę życia chciałby grać?" powiedział, że interesuje się biologią. Akurat studiowałem biologię i bardzo ucieszyła mnie ta odpowiedź gitarzysty Led Zeppelin. Pierwsza nasza próba to było takie spotkanie i przegranie numerów Res Publicy pod kątem ich używalności. Nie mieliśmy jeszcze własnej tożsamości artystycznej. Była po prostu ochota na granie. Kiedy zaczęliśmy pisać pierwsze piosenki zrodziła się też między nami jedność towarzyska. Spotykaliśmy się, słuchaliśmy muzyki. To zaprocentowało. Pierwszy koncert zagraliśmy już po kilku miesiącach prób.
 
- Czy dzisiaj często wracasz pamięcią do tamtych lat?
 
- Dzisiejsze czasy są tak samo atrakcyjne i równie emocjonalne jeżeli chodzi o sztukę. Jednak w tej chwili stoją przed nami większe wyzwania. Z perspektywy czasu może się wydawać, że wtedy było łatwiej, bo naszego grania nie obciążała konieczność życia z muzyki. Wtedy liczyła się tylko pasja i zabawa. Dzisiaj jest zdecydowanie trudniej, ale przez to lepiej. Granie wymaga większego wysiłku.
 
- Czym Twoim zdaniem Republika zauroczyła słuchaczy, że od pierwszej piosenki stała się znana i popularna w całej Polsce?
 
- Często się nad tym zastanawiałem. Mam wrażenie, chociaż nie chciałbym być posądzony o zarozumiałość, ale dotarliśmy do tej części ludzi, którzy wcześniej nie znajdowali nic dla siebie. Większość z nich oczekiwała głębszego przekazu. Grzegorz tekstami był ich w stanie zadowolić i emocjonalnie, i w sensie przekazu. Bolączką większości zespołów, które określają się jako rockowe jest to, że zapominają o swoim podstawowym celu, jakim jest oddziaływanie na innych. Jeżeli z ust z wokalisty wydobywają się puste słowa to zaczyna to być kulturystyka muzyczna, nie mająca nic wspólnego z prawdziwym graniem. Rock to sztuka przekazu. Do dzisiaj o tym pamiętamy. Poza tym jakoś tam na popularność Republiki wpłynęły te czarno-białe barwy, chłód sceniczny, jakiś dystans do wszystkiego. Z zasady nie pokazywaliśmy się w telewizji. Nie było kalkulowania wysokości ilości sprzedaży płyt. Chodziło o to, aby dotrzeć do ludzi z przekazem. Dopiero, kiedy granie stało się naszym zawodem zaczęliśmy myśleć o pieniądzach. Wielu ludzi nie wytrzymało tego, co im zaproponowaliśmy. Siłą rozpędu część osób przyjęła nas jako swoich, a potem nas odrzuciła. Zaczęło się mówić, że nasz przekaz jest przeintelektualizowany. To wcale nieprawda. Muzyka Republiki była po prostu przeznaczona dla określonego odbiorcy.
 
- Jednak historia pokazała, że Wy tego wszystkiego też nie wytrzymaliście.
 
- Dzisiaj tamten okres nazywamy separacja. Po prostu w pewnym momencie pojawił się kryzys emocjonalny między nami. Kłótnie nie dotyczyły tylko i wyłącznie pieniędzy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie były one aż tak duże, aby toczyć o nie boje. W gruncie rzeczy zadziałało co innego. Pojawiły się między nami tak silne napięcia, że nie potrafiliśmy już dalej wspólnie działać. Bardzo dobrze się stało. Teraz po latach nikt nie pamięta o tamtych sporach. W sumie nawet wtedy można było się dogadać. Teraz już nie ma takiej możliwości, żeby zespół się rozpadł. Raczej po prostu możemy w pewnym momencie stwierdzić, że już nie mamy siły wyjść na scenę. Jednak na razie cały czas mamy coś do powiedzenia.
 
- Ten kryzys emocjonalny był też chyba związany z bardzo szybkim sukcesem?
 
- Można to rozpatrywać pod tym względem, ale my nawet pod koniec istnienia w pierwszym okresie grania, zapełnialiśmy spore hale. Ogólnie z rockiem było kiepsko, ale na nasze koncerty przychodziło po 4, 5 tyś ludzi. Poza tym mieliśmy prawie gotową fantastyczną płytę, która ostatecznie ukazała się jako pierwszy album Grzegorza Ciechowskiego. Nie brakowało nam publiczności czy repertuaru. Działało też kilkanaście fan-clubów. Po prostu między nami pojawiło się coś niedobrego.
 
- Był na pewno taki moment w którym pomyślałeś, że to już koniec Republiki.
 
- W 1986 roku. Chociaż cały czas w podświadomości kołatało mi się, że prędzej czy później zespół i tak będzie istniał zespół. Nasze granie było przecież wiarygodne i prawdziwe. Wielu wykonawców w jakimś stopniu upodabniających się do nas już nie gra.
 
- Potem był zespół Opera, który nie chwycił na rynku.
 
- Uważam, że jedyna płyta, którą nagraliśmy jest interesująca. Nie wiem, czy mieliśmy cokolwiek więcej do zaproponowania w tej konfiguracji. Każdy traktował ten zespół jako grupę zastępczą dla Republiki. Dlatego też nic z tego nie wyszło.
 
- Jaka siłę dzisiaj ma Republika?
 
- Cały czas wielka. Mamy wewnętrzną potrzebę nagrania następnej płyty. U nas nie ma tak, że kontrakt coś wymaga. Wydajemy album wtedy, kiedy mamy ochotę.
 
- Jakie jest następne wyzwanie artystyczne Republiki?
 
- Trudno mówić o jakiś konkretnych wyzwaniach. Robimy to, co lubimy. Nie ma żadnego kombinowania na siłę. Nowa płyta, która się ukaże będzie w 100 procentach nasza.
 
- Jako Republika gracie utwory też utwory Obywatela G. C.
 
- To nie ma znaczenia. Przecież w obu projektach głównym kompozytorem jest Grzegorz Ciechowski.
To wszystko brzmi podobnie. Każdemu z nas to jest równie bliskie.