RZECZPOSPOLITA  29.08.97 Nr 201
ZBLIŻENIE: Grzegorz Ciechowski
(autor: JACEK CIEŚLAK)
http://www.rzeczpospolita.pl/Pl-iso/dodatki/tele_970829/tele_a_1.html

- To nie przypadek, że jako kompozytor i autor nie zaistniałem nigdy pod własnym nazwiskiem, tylko jako Republika, Obywatel G.C., Grzegorz z Ciechowa czy Ewa Omernik - mówi Grzegorz Ciechowski. - Bez kreacji moja osoba jest pozbawiona tego, co sprawia, że bywam interesujący. Z faktu, że spotyka mnie od czasu do czasu popularność, którą staram się wzniecać, nie wynika, że warto mówić o mnie wprost. Tylko dlatego, że właśnie dziś skończyłem "cztery dychy", mam trójkę dzieci, dom i jeżdżę samochodem? Grzegorz Ciechowski to jest taki normalny facet, który siedzi w domu z ołówkiem w zębach i piłuje frazy. Bardzo konkretnie podchodzi do sprawy pisania. Kiedy musi dotrzymać terminu, wysiaduje wiersze godzinami jak kwoka.

 - Największym muzycznym "wyczynowcem" w naszej rodzinie był dziadek Robert Omernik - mówi Grzegorz Ciechowski. - Grał na tubie w cesarskiej orkiestrze.

Ale właściwie cała moja rodzina to była wielka orkiestra i chór zarazem. Mama miała jedenaścioro rodzeństwa, ojciec siedmioro - co trzeba przemnożyć przez związki małżeńskie i dalszych kuzynów. Kiedy spotykaliśmy się na rodzinnych uroczystościach, wszyscy grali na wszystkim, śpiewali. Moja siostra była prymuską w szkole muzycznej. Ja z tej tradycji początkowo się wyłamałem. Muzyczne zainteresowania ograniczyły się do tego, że pod koniec szkoły podstawowej rozbierałam pianino, żeby móc grać jeszcze głośniej. Przez półtora roku ćwiczyłem grę w liceum. Ale zrezygnowałem. Dlaczego? To były błędy nauczycieli. No i miałem do załatwienia bardzo ważne sprawy na podwórku. Z chłopakami. Musiałem je załatwić.

Grzegorz Ciechowski do muzyki wrócił okrężną drogą.

- Przyjaciel z Tczewa, Jacek Kliński, wprowadził mnie w świat muzyki Krzysztofa Komedy. Ciężko było zdobyć dobre płyty. Sprzedawane na bazarach pocztówki przypominały muzyczny groch z kapustą - na jednym krążku wydawano Led Zeppelin i Orły Polskie. W komisach panowała drożyzna. Zagraniczne albumy najlepiej było zamówić u marynarzy. Jedna z takich płyt płynęła do mnie 9 miesięcy. To był "Miles Davis In Tokyo" - przywieziony z Japonii. Płaciliśmy za płyty niebotyczne kwoty, ale dzięki muzyce przeżywaliśmy niezapomniane chwile. "Dark Side of the Moon" dostałem w kilka miesięcy po premierze. Pielgrzymowało do mnie z pięćdziesiąt osób. Siadaliśmy na podłodze, gasiliśmy światło i słuchaliśmy na adapterze przerobionym przez kolegę na stereo.

Prawdziwym objawieniem była płyta "Aqualung" Juthro Tull.

- Zafascynowałem się brzmieniem fletu Iana Andersona. Poprosiłem rodziców, żeby kupili mi instrument i zacząłem ostro ćwiczyć nadrabiając stracone lata. Dzięki Juthro Tull zrozumiałem, że muzyka to jest stwarzanie dwóch równorzędnych światów - muzyki i słów.

Podobną jakość Grzegorz Ciechowski starał się stworzyć w Republice, jednej z najważniejszych polskich rockowych grup powstałych na fali 1980 r., która wylansowała tak wielkie przeboje jak "Kombinat", "Biała flaga", Telefony", "Sexy Doll", "Śmierć w bikini", "Gadające głowy", "Nowe sytuacje", "Halucynacje" i wiele innych.

- Muzyka wzięła się z pisania wierszy. Gdy stały się drukowalne, próbowałem je opublikować, ale zabrakło mi koneksji. Na wątpliwości, czy można być poetą w zespole rockowym, odpowiedzieli już wcześniej twórcy z pokolenia bitników. Kiedy zaczął śpiewać Dylan, Morrison, literatura nie obniżyła lotów, ale uzyskała dodatkową formę przekazu. Wyszła z getta, które czyta wyłącznie laureatów Nobla.

Oczywiście zdarza się, że twórcy piszący z myślą o masowym odbiorcy obniżają loty. I dlatego dla mnie najważniejsze jest to, by za cenę dotarcia do większej grupy słuchaczy - nazywanych dziś "nabywcami nośników" - nie ograniczać świata własnych wartości. Co napiszę, musi być dobre dla mnie i moich przyjaciół. To moja cenzura. Jeżeli im się podoba, świetnie. Inaczej być nie może.

Wierność tej zasadzie przynosi ogromną satysfakcję.

- Kiedyś na ulicy podeszło do mnie młode małżeństwo. Uśmiechają się, są trochę zażenowani, ale przełamują wstyd i słyszę od nich: "Chcielibyśmy ci powiedzieć, że przy 'Siódmej pieczęci' świetnie się kocha". Nie mogę sobie wyobrazić bardziej intymnego kontaktu z moją muzyką, jak obcowanie z nią w czasie miłosnego zbliżenia. A zdarzyły mi się też koncerty, w których czułem autentyczne zespolenie naszej grupy i widowni. Wspólne oczyszczenie, katharsis.

W ukształtowaniu artystycznej osobowości Grzegorza Ciechowskiego ważne było jeszcze jedno doświadczenie z młodości. Nagrania Juthro Tull i Pink Floyd pokazały, że słowem i muzyką można stworzyć nową rzeczywistość.

- Dzięki nim zrozumiałem, że w muzyce zawsze będzie dla mnie najważniejsze piętno autorstwa. Od tego czasu interesują mnie silne znaki osobowości artystycznej. Kiedy powstała Republika, dominowała estetyka punkowo-nowofalowa. Bardzo oszczędna, w przeciwieństwie do rozbujałych form muzycznych końca lat 70. Świat dźwięków, ale i znaki graficzne im towarzyszące zostały zredukowane do kilku dźwięków. Faktura stała się mocniejsza, wyraźniejsza. Kiedy zobaczyłem czarno-białe pasy, pomyślałem "to jest to".

Pierwszy menedżer Republiki Andrzej Ludew szybko skomponował logo pisane "republikarycą" z charakterystyczną biało-czarną flagą.

- Od tego czasu byliśmy biało-czarni. Światła na koncertach: biało-czarne. Nasze ubrania-mundury - czarne. Krawaty, które były rynsztunkiem wyłącznie scenicznym - również biało-czarne. To wszystko przyczyniło się do popularności wynikającej również z głodu na istnienie zespołu, który ma konsekwentnie budowany wizerunek, z którym można się utożsamiać. Zdarzało się, że publiczność na koncertach była w przeważającej części ubrana jak my. Niektórym czarny kolor kojarzył się źle. Pamiętam interpelacje w komunistycznym sejmie dotyczące rzekomych bojówek Republiki.

Rosnąca popularność miała swoje ciemne strony.

- W 1983 r. nie przyjechaliśmy do Jarocina. Dostałem bilet do wojska. Nie mogłem. Ale nasza nieobecność została odczytana jako kaprys gwiazdy. Kiedy przyjechaliśmy na festiwal w 1985 r., dowiedziałem się, że palono nasze płyty. Zobaczyłem wściekły tłum. Stanąłem na brzegu sceny i czekałem co się stanie. Na zespół leciały pomidory, kamienie, maślanka, mleko. Trafień nie było. Ale byłem pewien, że jeżeli coś się nam stanie, rzucimy się w publiczność i zaczniemy prać. Z tej wściekłości wzięła się nasza energia.  Odwróciliśmy bieg koncertu i kiedy żegnano nas huraganowymi brawami, chciałem powiedzieć: "A nie mówiłem". Z jednej strony czułem wielką miłość, z drugiej - kibolską nienawiść.

W pewnym momencie image Republiki zaczął się wymykać spod kontroli muzyków.

- Przed stanem wojennym nie dbałem o polityczny wymiar naszych tekstów, gdy go wprowadzono, wszystko stało się polityczne. Piosenka "Telefony" została zakazana, bo w Polsce właśnie je wyłączono. Pojawili się poppersi - z którymi niesłusznie kojarzeni byli fani zespołu - oraz punki. Nic nie rozumiałem z bijatyk, które odbywały się między nimi w Nowej Hucie. A jednak, chcąc nie chcąc, staliśmy się ich sztandarem. Zauważyłem, że nawet moja fryzura przestała być moją własnością. Przychodzili do mnie ludzie z podobną grzywką, ubrani jak ja, ale z inną twarzą, inaczej myślący. Nie wytrzymałem i kazałem ściąć żonie włosy. Nie wiedziałem, że dam początek wręcz apokryficznym opowieściom o napadzie punków i mojej dramatycznej obronie. Myślę, że Republika spotkała się z przerostem oczekiwań i nadziei lokowanych w nas przez fanów. Siłą rzeczy część musiała odejść od nas, bo źle zainwestowała uczucia. Wręcz im pomagaliśmy.

Służyły temu prowokacje, które polaryzowały atmosferę wokół grupy. Zespół wykorzystywał do tego media, co w Polsce było nowością. Na antenie radiowej "Trójki" ukazał się sprokurowany całkowicie reportaż autorstwa Zbigniewa Ostrowskiego. Jego bohaterem był Grzegorz Ciechowski, który "sterroryzował mieszkańców toruńskiego bloku na Karola Młota 11".

- Słuchacze dowiedzieli się z "Trójki", że zainstalowałem przy drzwiach wejściowych fotokomórki i wpuszczam ludzi o wyznaczonych godzinach. Robotników o pół do szóstej, młodzież szkolną przed ósmą. Jeśli nie zdążyli, musieli czekać przed klatką. To niesamowite, ale wiele osób uwierzyło w naszą prowokację. Zaczęto nawet zbierać podpisy pod petycją z żądaniem usunięcia mnie z mieszkania. Od taksówkarzy słyszałem: "gdybym tylko dorwał tego Ciechowskiego". Tak łatwo było nam uwierzyć, że łamanie obywatelskich praw w rzeczywistości PRL jest możliwe. Kiedy wszystko wyszło na jaw, wiele osób śmiertelnie się na mnie obraziło.

Jednak gra prowadzona z mediami i obecność w nich miała też, zdaniem innych, swoje drugie oblicze. Mówiło się, że podporządkowane PZPR media lansując muzykę rockową, odciągają młodzież od problemów politycznych i społecznych. Są wentylem bezpieczeństwa.

- Mam wrażenie, że takie poglądy wyrażali muzycy, którym się nie powiodło. Trzeba też pamiętać, co mówiliśmy naszym fanom w wywiadach: czytamy Vonneguta i "Folwark zwierzęcy". Wiele razy widziałem zeszyty z przepisywanymi przez dzieciaków odcinkami "1984", który emitowała polska sekcja BBC. Dzisiaj mogę im spojrzeć w oczy. Jestem przekonany, że udało nam się być katalizatorem poważniejszych myśli i literackich fascynacji. A w telewizji nas nie było. Jej propozycje odrzucaliśmy także ze względów estetycznych. Pierwszego wywiadu dla TVP udzieliliśmy dopiero w 1986 r., kiedy Republika się rozpadała. Była to autoparodia. Jacek Sylwin zadał nam trzy pytania, na które mieliśmy nie odpowiadać. Ktoś z nas się jednak złamał, za co dostał na oczach telewidzów tęgie lanie.

Po rozpadzie Republiki narodził się Obywatel G.C. Jego album "Obywatel G.C." był muzyczną sensacją 1987 r. Znalazły się na niej przeboje "Tak długo czekam", "Paryż - Moskwa", "Błagam nie odmawiaj". Zwracały uwagę bardzo nowoczesną aranżacją i staranną produkcją.

- Ta płyta miała być nagrana przez Republikę. Ale nasze drogi się rozeszły, a ja dostałem nieoczekiwany zastrzyk energii od muzyków, którzy stanęli obok mnie i powiedzieli "dobra, gramy". Byli to Jan Borysewicz, Michał Urbaniak, Janusz Skowron, Krzysztof Ścierański. Bardzo pomógł mi Rafał Paczkowski. Duży udział w wykreowaniu postaci Obywatela G.C. w mediach miała moja ówczesna partnerka Małgorzata Potocka. Po naszym rozstaniu wiadomo, co się działo w mediach. Teraz to się uspokoiło. A nasze wzajemne kontakty nabierają cech normalności.

 Duży sukces odniosła również druga płyta Obywatela G.C. "Tak, tak".

- Tym razem zaprosiłem gwiazdy do studia z premedytacją. Kiedy album trafił na rynek, zaczęto mnie kojarzyć z muzycznymi superprodukcjami. Poza artystycznym, odniosłem także sukces komercyjny. Wiedziałem, że każda kolejna płyta będzie wyzwaniem. Towarzyszyła mi świadomość, że już nie mogę obniżyć lotów.

- Kiedy Grzegorz wydał pierwszy album "Obywatela G.C." nie miał nikogo, kto zająłby się jego artystycznymi sprawami - mówi Jerzy Tolak, menedżer. - Grzegorzowi polecił mnie Krzysztof Materna. Powiedział: "Grzegorz, to jest Jurek Tolak - twój menedżer. Jurek, to jest Grzegorz Ciechowski, twój artysta". Na początku Grzegorzowi zdarzało się zapominać o realiach naszej pracy, terminach, budżetach. Obecnie jest już zawodowym producentem, kompozytorem, doskonale znającym zasady rządzące rynkiem. To artysta rozwijający się. Po rozstaniu z Republiką - nie mając większego wyboru, zajął się karierą solową. Byłem zdziwiony, jak szybko opanował technikę pracy za pomocą komputera. Z czasem sam mógł produkować płyty,
odpowiadać za wszystko - aranżację, brzmienia, teksty, kreację. Nauczył się produkować płyty innych artystów - Atrakcyjnego Kazimierza, Kasi Kowalskiej, Justyny Steczkowskiej, Krzysztofa Antkowiaka - bez narzucania im własnej stylistyki, wydobywając z nich to, co najlepsze.

Artystyczny prestiż przyniosła Grzegorzowi Ciechowskiemu produkcja debiutanckiej płyty Justyny Steczkowskiej "Dziewczyna szamana". Dopiero w czasie uroczystości Fryderyków '96 fani i branża muzyczna dowiedziała się, że Ewa Omernik, autorka wszystkich tekstów piosenek, to pseudonim Grzegorza Ciechowskiego, pochodzący od panieńskiego nazwiska mamy.

- Na początku nie chciałem moim nazwiskiem zakłócić debiutu Justyny. Gdy obwieściliśmy, że Ewa Omernik to ja, pomyślałem, "nie ma co świrować", napiszę dla Justyny jako Ciechowski. Kiedy jednak zaczęły powstawać teksty na nową płytę "Naga", spostrzegłem, że ich autorem nie jest żaden Ciechowski, tylko właśnie Ewa Omernik. Dla Justyny pisze się inaczej niż dla Ciechowskiego. Dochodzi wtedy do jakiegoś mentalnego transseksualizmu. Kiedy donosiłem Justynie kolejne teksty, mówiła: "Mój Boże, podziękuj Ewie". Nie będziemy jej uśmiercać.

- Po zdobyciu Grand Prix w Opolu, miałam spore kłopoty, co robić dalej - mówi Justyna Steczkowska. - Mijał czas, a bardzo ważni i zajęci ludzie, którzy obiecywali, że napiszą dla mnie muzykę, w miarę upływu czasu byli jeszcze bardziej zajęci i jeszcze bardziej ważni. I wtedy spotkałam Grzegorza Ciechowskiego. Był jedynym człowiekiem, który poradził mi, żebym nie czekała na propozycje innych, tylko sama pisała dla siebie. Spodobała mu się moja muzyka. Powiedział, że to jest właśnie moja droga. I tak powstała "Dziewczyna szamana".

Muzyczną sensacją, nagrodzoną Fryderykiem w kategorii muzyka korzeni, stał się album "Oj Da Da na" nagrany pod szyldem Grzegorz z Ciechowa. Teledysk do przeboju "Piejo, kury, piejo" nakręcił Jan Jakub Kolski. Wielu słuchaczom płyta pomogła odrzucić stereotyp polskiego folkloru kojarzonego dotąd z Cepelią i PSL. Z kilkuset archiwalnych motywów Ciechowski wybrał kilkanaście. Zaaranżował je nowocześnie z użyciem sampli w konwencji modnej obecnie muzyki świata. Wywołało to protesty zwolenników "folkloru w czystej formie i treści". Grożono nawet procesem.

- Pracując nad tym albumem po raz pierwszy zrezygnowałem z własnych tekstów i muzyki. Ale nie z własnych emocji. W tych starych śpiewkach ukryty jest nerw świata. "Piejo, kury, piejo", choć może naiwnie, ale odkrywa przed nami tajemnicę życia i miłości. Jeśli po takiej płycie ktoś mówi, że polski folklor go nie interesuje, bo woli obcy - nie ma sensu z nim rozmawiać.

- Kiedy byłem młodszy, nie podobało mi się wszystko, co grała Republika, lubiłem niektóre utwory, jak "Psy Pawłowa" i "Biała flaga" - mówi Liroy, raper. - Bardziej "kręciło mnie" to, co Ciechowski robi, kiedy stał się Obywatelem G.C. Uważam go za bardzo dobrego kompozytora, ale to co nas łączy, to zainteresowanie elektroniką, pracą z komputerem, wykorzystywanie loopów. Grzegorz miał kilka słabszych lat, a mimo to potrafił udowodnić, że jest artystą, który się nie wypalił, wciąż stać go na tworzenie nowych rzeczy. Jest bardziej związany z muzykę przyszłości niż młodsi od niego producenci i kompozytorzy.

Łącznie nagrania, w których powstaniu miał udział Grzegorz Ciechowski, otrzymały siedem statuetek Fryderyka '96.

- Na pewno były zwieńczeniem dotychczasowego okresu mojej pracy. Poczułem się doceniony i spokojniejszy o przyszłość. Po produkcjach Justyny i Grzegorza z Ciechowa, przychodzi czas na Republikę, która dla fanów jest już słabszym sygnałem, mniej czytelnym, z którym ciężej zafunkcjonować na muzycznym rynku. Ale jest taką starą miłością, która nie rdzewieje. To duży kapitał i nie można go roztrwonić. Republika spotka się znowu i wyjedziemy razem, żeby nagrać nowy album, nie myśląc, że to "być albo nie być". To nie jest moment, kiedy będą żądać naszych głów.