W końcu i my, polscy fani doczekaliśmy się przyjazdu The Cure do naszego kraju.
Z przykrością trzeba stwierdzić, że jest już to historia,
ale to co wydarzyło się 15 listopada 1996 r. w katowickim Spodku
pozostanie na zawsze w naszych sercach.
Jestem pewien, że gdy będziecie słuchali z magnetofonu czy z radia Plain Song, Want lub Faith, to ogarnie was zaduma, może smutek, gdy będzie to Cold, Play For Today, czy Charlotte Sometimes, to zakręci się wam łza w oku, przy Picture Of You, Just Like Heaven, Lovesong, będziecie chcieli przytulić się do bliskiej wam osoby. Czyż to nie jest piękne, że każdy z nas w myślach będzie krzyczał:" Tak, ja tam byłem! Widziałem to! Przeżywałem! To jest we mnie! Wiem , że każdy z nas pamięta ten koncert inaczej, pamięta go tak jak go przeżywał. Ten tekst jest opisem mojego przeżycia i przeżycia mojej narzeczonej oraz moich bliskich znajomych, którzy tego pamiętnego dnia wraz ze mną oddychali tym samym powietrzem co Robert Smith, Simon Gallup, Perry Bamonte, Roger O'Donnell i Jason Cooper, czyli...
Koncert rozpoczął się około godziny 19.45, czyli z 45-cio minutowym opóźnieniem. Ale, czy ktoś z nas może mieć to za złe Robertowi i reszcie drużyny. Jestem pewien, że Robert przeżywał to tak samo jak my. My nie wiedzieliśmy jak to będzie wszystko wyglądało, co oni nam zgotują, jakie zagrają kawałki, jak im się będzie grało przed nieznaną polską publicznością. Robert natomiast nie wiedział jak jego zespół zostanie przyjęty, jaka będzie atmosfera podczas koncertu.
Wszystko powoli zaczęło się wyjaśniać, gdy na sali zgasły światła, a z głośników zaczął wydobywać się znajomy, ale jakże wtedy daleki, nierealny dla mnie dźwięk dzwoneczków zapowiadający otwarcie koncertu kawałkiem o nazwie Plain Song. Pierwsze akordy basu, klawiszy, perkusji i na ogarniętej dymem scenie zobaczyłem to na co czekałem, o czym śniłem. Wzruszyłem się wtedy pierwszy raz, nie ostatni, po policzkach poleciały pierwsze łzy. Gdy Robert zaczął śpiewać:
W takim stanie przetrwałem Want, Club America, Fascination Street. Do Spodka ponownie sprowadziła mnie rozmowa gitar Smitha i Bamonte'a, czyli Lullaby. Po chwili znów "drive", bo The Cure właśnie rozpoczęli Pictures Of You. Przytulony do mojej drugiej połowy słuchałem i śpiewałem: "I've been looking so long at these pictures of you...". Jak ja kocham ten kawałek. Czułem się wspaniale. Kolejne kawałki i nowe doznania: szczery This Is A Lie, krwisty The Blood, taneczny The Walk, rajski Just Like Heaven. Cięcie, tu nastąpiło cięcie, ten kawałek to tak jak by ktoś przeciął film, w oczach czarno, po skórze ciarki. Powiem szczerze, przy tym kawałku rozbeczałem się. Tak, tak to był Cold. Wspaniały zimny, mroczny Cold...
Na szczęście po Cold poleciało lżejsze "lekarstwo", czyli Strange Attraction, Mint Car, Push, co wyrwało mnie z zimnej obsesji. Następnie było Trap, Treasure, Prayers For Rain, In Between Days i From The Edge Of The Deep Green Sea, czyli zmysłowo, cudownie, uroczo. Zauroczenie trwało i trwało dalej. Za chwile refleksyjny Bare i rozpaczliwy Disintegration.
Po tym numerze nastąpiło oficjalne zakończenie koncertu, ale przecież to nie mogło się tak skończyć. I faktycznie nie. Za chwilę The Cure znów pojawili się na scenie i poleciały tzw. Great Hits, czyli: Lovesong, Friday I'm In Love, Close To Me, Why Can't I Be You, Charlotte Sometimes, Play For Today, Boys Don't Cry, 10.15 Saturday Night, Killing An Arab. I nagle Robert mówi, że teraz to już będzie ostatni kawałek. W moich myślach powstaje mikser, szukanie odpowiedniego kawałka, przez całą drogę na koncert obstawiałem swojego cichego faworyta i jest, tak to on, to FAITH. Nastąpiło kompletna utrata świadomości. Te światełka palone przez fanów. Istny obraz z Orange, ze wspaniałego francuskiego koncertu. 15 listopada 1996 r. my mieliśmy swój własny Orange.
Po Faith, gdy opuszczałem salę nie wiedziałem co się ze mną dzieje. I dziś, gdy piszę te słowa, w tydzień po koncercie, nadal nie wiem co się dzieje. Próbuję to sobie jakoś poukładać. Ale nic z tego - ten amok nie chce przejść.